sobota, 27 grudnia 2014

Nie taki analog drogi, jak na mieście gadają

Ostatnio powiedziałem, dlaczego amator nie potrzebuje aparatu cyfrowego. Parę razy wspomniałem tam o kosztach zarówno robienia zdjęć na kliszy, jak i robienia cyfrą. O ile dzisiaj większość ludzi jest w stanie wyobrazić sobie ile kosztuje aparat cyfrowy, to niewiele osób ma pojęcie ile tak naprawdę kosztuje fotografia analogowa. Zatem, co, jak i za ile?

Kwestia pełnej klatki i jakości

Mówiąc o pełnoklatkowym aparacie cyfrowym, będziemy mieli na myśli aparat, którego matryca ma rozmiar klatki filmu małoobrazkowego, czyli 24x36mm. Rozmiar matrycy, podobnie jak wielkość klatki na filmie, ma wpływ na rozdzielczość zdjęcia, odwzorowanie szczegółów. Jakość samej matrycy i systemu w aparacie będzie również miała wpływ na wygląd zdjęcia np. na wysokich czułościach ISO (kwestia szumów).

Większość konsumenckich aparatów cyfrowych jest sto lat za rdzennymi mieszkańcami Afryki, zarówno pod względem rozdzielczości, przejść tonalnych, wyglądu fotografii na wysokiej czułości i kolorystyki, w stosunku do fotografii tradycyjnej.

Pełnoklatkowe aparaty cyfrowe zbliżają się, ale wciąż mają przed sobą długą i kosztowną drogę do pokonania, aby dorównać nawet zwykłym negatywom kolorowym. Dorównanie materiałom odwracalnym to jeszcze dłuższa droga.

Zatem prosty aparat analogowy, wyposażony w dobry pomiar światła i załadowany slajdem, może dać efekt lepszy od kosztującego nawet 100 razy więcej aparatu cyfrowego (a to zależy głównie od rąk go obsługujących)!

Konsumenckie aparaty cyfrowe są ponadto o wiele słabiej wykonane, niż sprzęt profesjonalny, a zastosowana w nich optyka jest po prostu słaba. Małe, elektroniczne coraz częściej wizjery, plastikowe korpusy i ciemne obiektywy. To wszystko co jest w stanie dostać przeciętny Kowalski idąc do marketu z elektroniką, czy kupując na portalu aukcyjnym sprzęt w promocji. A porównywanie przeciętnego Pentaxa Spotmatica do Nikona D3100, jest jak porównywanie Porsche 911 do Opla Corsy!

Jedyną rzeczą jaką wygrywa cyfra jest możliwość robienia tanio dużej ilości zdjęć. Pisałem jednak ostatnio, że dla przeciętnego człowieka powinno to być na drugim miejscu.

Czyli za ile?

Usiądźmy zatem do stołu, weźmy kartkę i policzmy

Aparat: koszt 0-koszt dobrego samochodu

Aparat analogowy możemy znaleźć w szafie, szufladzie i wtedy płacimy za niego nic. Podstawowa lustrzanka manualna na gwint M42 to koszt 100-200 zł. Za obiektyw do niej zapłacimy od 50-2000 zł (góra za pewne rzadkie wersje). Nikon F2 to koszt około 1000 zł, F100 również. Za Leicę MP z salonu plus obiektyw Noctilux zapłacimy około 60 000 zł! Bezpiecznie zatem przyjąć, że za zestaw na początek przyjdzie nam zapłacić około 300 zł.

Sprzęt ciemniowy: 0-300 zł

Fotografia analogowa ma największy sens kiedy sami wywołujemy film. Nie tylko pozwala nam to oszczędzić pieniądze, ale daje również pełną kontrolę nad efektem końcowym. Wbrew pozorom wywoływanie negatywu czarno-białego nie jest sztuką magiczną, wymagającą potężnej wiedzy tajemnej, by otrzymać zadowalające rezultaty (perfekcyjne już bardziej!). Kolor jest bardziej problematyczny, ale przy odrobienie samozaparcia i przygotowania również można wywołać go w łazience. Za cały potrzebny ekwipunek (w tym podstawowa chemia) zapłacimy około 300 złotych (jak nie mniej!). Kilka rzeczy ponadto mamy na pewno już w kuchni, a wiele sprzętów leży po piwnicach znajomych. Wystarczy popytać.

Skaner do negatywów: ok. 1000 zł

Tanie skanery przesuwowe nie pozwolą nawet w małym ułamku wyciągnąć pełni jakości z naszej kliszy. Za średniej jakości skaner płaski zapłacimy właśnie około 1000 zł. Króluje tutaj Epson V600 i V550 (pozwolą również na wygodne skanowanie średniego formatu). Najlepsze efekty uzyskalibyśmy na skanerze bębnowym, ale nie tylko są to duże i ciężkie maszyny, ale przede wszystkim bardzo drogie (kilka tysięcy dolarów za używany).

Odrobina matmy

Średnio wydaliśmy na wszystko 1600 zł. Mamy zatem pełnoklatkowy, a nawet lepszy, aparat. W swoich rozważaniach brałem pod uwagę tylko fotografię czarno-białą, ale do większości celów jest ona wystarczająca. A czy aby na pewno nie opłaca się brać cyfry?
Policzmy zatem:

Punkt wyjścia: Nikon D4s + Nikkor 50/1.8 + karta pamięci = 23 700 zł oraz Nikon D750 + Nikkor 24-120/4 G VR = 11 000 zł

Nasz sprzęt analogowy = 1600 zł

Koszt kliszy monochromatycznej + wywołanie samodzielne/ klisza kolorowa podstawowa + wywołanie w zakładzie = 14 zł + 3 zł / 10 zł + 7 zł (w rzeczywistości te wartości mogą być mniejsze)

23 700 zł - 1600 zł = 22 100 zł

lub

11 000 zł - 1600 zł = 9 400 zł

Ile klisz możemy za to kupić i wywołać?

22 100 zł / 17 zł = 1300

lub

9600 zł / 17 zł = 565 (w zaokrągleniu w górę)

Przyjmijmy, że optymistycznie robimy jedną kliszę tygodniowo. Przez ile lat będziemy robić zdjęcia, zanim wyrówna nam się koszt inwestycji analogowej z cyfrową? W roku mamy 52 tygodnie

1300 / 52 = 25 lat !

lub

565 / 52 =  prawie 11 lat!

A ile to zdjęć?

1300 * 36 = 46 800 - na standardy cyfrowe liczba ta nie powala, ale dla przeciętnego, myślącego fotoamatora jest to liczba, której może nie osiągnąć przez całe życie.

565 * 36 =  20 340 - wydaje się to mało, ale wbrew pozorom to dużo. Nawet bardzo dużo.

No i co? Rzeczywiście analog jest taki drogi, jak na mieście gadają?

Rych

niedziela, 21 grudnia 2014

6 powodów dlaczego amator nie potrzebuje aparatu cyfrowego

Technologia poszła do przodu. Aparaty cyfrowe oferują coraz lepszą jakość, a tradycyjna fotografia zniknęła na stałe z większości gospodarstw domowych. Fotografia cyfrowa jest szybsza, teoretycznie tańsza i bardziej odpowiednia dla przeciętnego Kowalskiego. W dużej mierze to prawda. Klisza stałą się domeną zatwardziałych tradycjonalistów, miłośników retro, artystów, hipsterów i paru innych.

Czy jednak oznacza to, że nawet świadomy amator powinien sięgnąć po lustrzankę cyfrową i dopiero po wielu latach doskonalenia sięgnąć po kliszaka, by wejść na wyższy poziom wtajemniczenia? No cóż. Czytajcie dalej.

Definicja

Wiele razy, gdy wychodziłem "na ulicę" podchodził do mnie ktoś zainteresowany moim sprzętem. Padały pytanie czy to na kliszę, a czy klisze jeszcze robią i można wywołać no i czemu nie cyfra. Naturalnie spokojnie, przyjaźnie i cierpliwie odpowiadałem na pytania i starałem się zachęcić do spróbowania. Zazwyczaj słyszałem odpowiedź w stylu: "Nie no. Ja to robię amatorsko. Nie, jak pan, zawodowo."
Zacznijmy od wyjaśnienia sobie jednej rzeczy. Co to znaczy profesjonalista? Słowo to może mieć dwa znaczenia. Po pierwsze będziemy przez profesjonalistę rozumieli osobę, która zarabia wykonując jakąś czynność. Po drugie, bardzo powszechnie, rozumiemy profesjonalistę, jako człowieka wykonującego jakąś czynność szczególnie dobrze. Teraz uwaga. Mówiąc o fotografach profesjonalnych znacznie częściej musimy używać pierwszego znaczenia tego słowa.

Profesjonalizm nie ma tutaj wiele wspólnego z jakością i artyzmem zdjęcia. O wiele częściej spotykani są w naszym życiu fotografowie będący bardziej rzemieślnikami niż artystami. Bo ciężko mówić o sztuce, gdy mówimy o zdjęciach do paszportu, czy kolejnym zdjęciu polityka otoczonego szwadronem mikrofonów w czasie konferencji, czy też setnym zdjęciu klasowym.

Amator zaś to po prostu osoba, która nie uzyskuje, lub uzyskuje niewielką część swoich dochodów z jakichś działań.

I tutaj w fotografii mówiąc o zawodostwie, mówimy zazwyczaj o czymś takim.

1. Amator nie musi robić 2354325643534 zdjęć dziennie

Wiele razy kiedy proponuje komuś zaprzyjaźnienie się z kliszą, słyszę ten argument. Mianowicie przy pomocy aparatu cyfrowego możemy mniejszym kosztem uzyskać większą ilość zdjęć. To prawda.
Problem jednak w tym, że wielu amatorów robi zdjęcia bezmyślnie. Znam mnóstwo osób, które posiadają lustrzankę cyfrową, a nie mają pojęcia o zależności między przesłoną, a głębią ostrości, czy też nie wiedzą co to znaczy ISO! Na wyjazdach tłuką chorą ilość zdjęć, z których tylko kilka nadaje się do pokazania, a reszta albo jest nudna, albo słaba technicznie, albo jest 350 powtórką ujęcia, bo przez przypadek aparat ustawiony był na tryb seryjny.

A profesjonalista? On musi. Bo jak wchodzi na konferencję to musi mieć sfotografowany każdy krok ministra, od chwili gdy ten wchodzi na sale, do momentu aż ją opuszcza. Bo będąc na ślubie musi mieć sfotografowany każdy krok nowożeńców i każdy gest księdza. On potem usiądzie i wybierze któreś zdjęcie, albo da kartę pamięci komuś, kto zrobi to za niego i wstawi do artykułu. Koniec

Amator jak pojedzie do Egiptu to niech wróci z 36 różnymi zdjęciami. Nie 150 zdjęć na plaży, gdzie na 30 leży na leżaku, na kolejnych siedzi, a na następnych bawi się piaskiem. Bo jedyne co z nimi zrobi, to wrzuci do folderu, na profil wrzuci 30, a po dwóch dniach zaginą gdzieś na dysku i najpewniej nigdy się do nich nie wróci.

Świadomy i myślący amator kupując używany aparat analogowy i rozsądnie dysponujący kliszą wychodzi na tym lepiej niż kupując podstawową lustrzankę cyfrową, bo zanim wypstryka jej koszt minie trochę czasu i nastanie chwila, gdy będzie ją można kupić za 1/3 ceny. Cyfra dla amatora=szybka strata pieniędzy.

2. Amator częściej potrzebuje jakości

Brzmi to dość dziwnie. Wręcz na odwrót i obrazoburczo. Taka jest jednak prawda.
Parę miesięcy temu Bart poprosił mnie bym zrobił zdjęciach w czasie obchodów rocznicy Powstawania Warszawskiego, gdzie był w poczcie sztandarowym NZS. Zgodziłem się i co zabrałem. Prakticę, Ricoha, wypożyczyłem średnioformatowego Hasseblada? Nie. Wziąłem mojego starego Nikona D40 z kitowym zoomem. Cyknąłem parę fotek. Nie obrabiałem ich, ani nic. Większość z nich przedstawiała po prostu członków NZS stojących w rzędzie na cemntarzu, skłądających kwiaty, czy będących w poczcie sztandarowym.

Aparat po prostu na dzisiejsze standardy słaby. Obiektyw też nie powalał. I co? Myślicie, że ktoś narzekał na słaby bokeh, niedopracowane kolory, czy coś? Nie. Najbardziej istotne było to, że przewodnicząca dostała te zdjęcia 10 minut po wyjściu z cmentarza. Jakbym zrobił je Hasselbladem używając slajdu i jeszcze użył małego otworu przesłony, to by się pewnie nie nadawały, bo tło by było rozmyte.

Ale spełniły swoje zadanie. Miały być dokumentacją pewnego wydarzenia i być ostre i wyraźne. Nie mieć rozmyte tło.

A amator? No on pewnie częściej będzie pokazywał swoje prace ludziom, którzy będą bardziej zainteresowani odwzorowaniem kolorów, jaki to ten bokeh jest i jak wygląda 100% przybliżenia, no i jak wygląda kompozycja i jak bardzo to zdjęcie się wyróżnia.

Bo nie oszukujmy się. Większość zdjęć "zawodowych" jest oklepana i taka ma być. Bo ile może być innowacyjności w zdjęciu do paszportu, do wizy? Niewiele. Oczywiście w fotografii ślubnej, czy nawet klasowej można zawsze zaprezentować coś innowacyjnego i odkrywczego. Ale na koniec i tak przy oglądaniu albumu przez Kasię i jej przyjaciółki istotne będzie, jaką to Kasia miała piękną suknie oraz, że ciocia Halina założyła ten tandetny kapelusz. Nie jak pięknie wyszedł Tri-X w Rodinalu.

3. Amator nie potrzebuje szybkości

Trochę już o tym wspominałem. Profesjonalista musi mieć zdjęcia szybko. Amator nie.

Zawodowiec musi uzyskać efekty swojej pracy, czyli zdjęcia, możliwie najszybciej. Bo gonią go terminy. Musi zaraz po konferencji odpalić laptopa i wysłać do redakcji zdjęcie ministra, by można było wstawić na portal post z wiadomością. Bo musi zaraz po weselu zająć się szykowaniem albumu i płytki, bo ma na to parę dni, a za tydzień kolejny ślub. Bo facet, który potrzebuje zdjęcia do paszportu siedzi na krześle i zaraz musi iść do urzędu.

A amator? Jest różnica czy zdjęcie trafi na grupę dziś czy jutro? Nie. Może je wstawić po tygodniu od jego zrobienia. Nie ma to znaczenia.

4. Amator musi myśleć

Generalnie nie musi. Musi to się człowiek urodzić i umrzeć. Dobrze by było jednak by coś co robimy w wolnym czasie prócz sprawiania przyjemności było również w jakiś sposób rozwijające.

A to znaczy, że profesjonalista nie musi się rozwijać? Musi! Jednak nie, aby rozwijać swoją artystyczną duszę, abstrakcyjne myślenie i tak dalej, a po to, by sprostać wymaganiom rynku. Wielu uczęszcza na kursy i warsztaty, by poznać nowe oprogramowanie, ale też po to, by powiesić sobie w zakładzie kolejny dyplom czy certyfikat. Klient wchodzi, patrzy na ścianę dyplomów i od razu chętniej wydaje pieniądze. Zysk.

Profesjonalista musi pracować szybko i wydajnie. Półautomatyczne tryby są dla niego dobre i korzystne. Miejscami nawet pełna automatyka. Dobry profesjonalista oczywiście zrobi dobre zdjęcia zwykłą Prakticą. Tyle, że będzie to dla niego niewygodne i mniej wydajne niż strzelanie z cyfrowego Nikona. Włoży w to więcej wysiłku, a efekt pieniężny będzie ten sam, a nawet może być stratny. Nie opłaca się zatem.

A amator musi myśleć. Musi myśleć jaką ma przesłonę, jaki czas, a jakie powinien ustawić. No i jaką czułość ma jego błona. Nie może być robotem.

A zawodowiec musi być zazwyczaj jak maszyna. W przeciwnym wypadku zarobi mniej.

5. Amator nie musi oszczędzać

Nie musi tak bardzo.
Tak wiem, że nie można być rozrzutnym i nie każdego stać na Leicę MP z Noctiluxem prosto z salonu. Mnie też nie tak by the way. I do tego codziennie karton Ilfordów na spacer.

Jednak dla amatora jakby nie patrzeć koszt jednostkowy zdjęcia jest mniej istotny niż dla zawodowca. Bo zawodowiec musi zarobić. Musi zamortyzować koszt sprzętu, opłacić wynajem itd. Musi też pozostać konkurencyjny.

Gdyby ktoś chciał w dzisiejszych czasach zarobić np. fotografując śluby, czy imprezy w sposób tradycyjny, to by musiało być drogo. Bardzo drogo. Bo mówiliśmy, że on będzie musiał tych zdjęć zrobić od groma. A to by kosztowało. Musiałby przecież zarobić. A Kasię nie interesuje czy jej zdjęcia ze ślubu są odbitkami na papierze barytowym. Prędzej, czy nie błyszczą się za mocno w świetle lampy, którą kupiła w zeszłym tygodniu. Profesjonalista-tradycjonalista nie utrzymałby się na rynku. Nie byłby konkurencyjny. Cyfra to dla niego czysty zysk.

6. Amator traci na zakupie cyfry

Amator traci, bo sprzęt zakupiony przez niego nie zarabia. Profesjonalista ma go wliczonego w koszty i po pewnym czasie zakup mu się zwróci. Robi zdjęcia i na nich zarabia.
Jeśli amator kupi sobie Nikona D4 nawet z jednym obiektywem to zapłaci sporo ponad 20 tysięcy złotych! Jeśli profesjonalista go zakupi, to mu się po pewnym czasie ten zakup zwróci. Amatorowi nie.

Amator może mieć lepszą jakość nawet od Nikona D4 za mniejsze pieniądze. Niech kupi Nikona F100 i podpiąć może ten sam obiektyw co do D4. Resztę przeznaczy na filmy. Zanim wypstryka równowartość ceny samego body D4 minie sporo czasu i będzie mógł go kupić za 1/10 wartości. Przy założeniu, że nie pstryka bezmyślnie. A kupując F100 ma wszystkie udogodnienia, które daje D4. A analoga można kupić i następnego dnia sprzedać po tej samej cenie lub wyższej. Nie ma straty.

No i to by było na tyle. Możecie się zgodzić z tym lub nie. Wasze prawo. Jednak po prostu pomyślcie. To się zawsze opłaca.

Rych

niedziela, 14 grudnia 2014

KONKURS!!! z nagrodami rzecz jasna!

No i udało się! Kolejny krok ku podbiciu internetu zrobiony! Nasz fanpage na Facebooku ma już 200 lajków! Nie byłoby to możliwe gdyby nie Wy :). Z tej okazji mamy dla Was konkurs!

A co trzeba zrobić? To proste!
  1.  Trzeba polubić (jeśli się jeszcze tego nie zrobiło) Nasz fanpage: https://www.facebook.com/isowielcerozne
  2. Udostępnić tego posta
  3. Odpowiedzieć poprawnie na pytanie konkursowe. Odpowiedzi udzielamy na adres e-mail bartirychzapraszaja@gmail.com
A teraz pytanie:

Jaki japoński fotograf znany jest z przedstawiania na swoich fotografiach Kinbaku (japońskiej sztuki krępowania)?

Oczywiście znany jest nie tylko z tego :). Podpowiedzią niech będzie, że przez ostatnie kilka tygodni można było podziwiać jego prace w Leica Gallery w Warszawie.

A co do wygrania? Aparat! Nie byle jaki! Smiena 8m załadowana rolką filmu!


Na odpowiedzi czekamy do 4 stycznia 2015. Potem wśród osób, które udzieliły poprawnej odpowiedzi wylosujemy zwycięzcę!

Zapraszamy!

Bart i Rych

piątek, 12 grudnia 2014

Fotopodróże: Kaszanka, tyle, że z owcy

Oj, jak patrzę na datę ostatniego napisanego przeze mnie posta to aż mi wstyd. Niestety, wiedziałem, że ten czas raczej będę spędzać na pisaniu pracy i siedzeniu w laboratorium, ale nareszcie udało się znaleźć chwilkę by coś napisać, więc już kończę z usprawiedliwianiem się. Ba! Udało się znaleźć czas by gdzieś pojechać (choć już dawno, bo w długi weekend z 11 listopada). A gdzie? No jak to? Który kraj jest na tyle kreatywny kulinarnie, by jego mieszkańcy wpadli na pomysł, że kaszankę można zrobić z baraniny? Szkocja!

No tak, ten wyjazd był w moich planach i nie tylko moich już od dłuższego czasu. Dokładniej to od jakichś dwóch lat, kiedy to mój dobry przyjaciel zapakował walizkę i poleciał zdobywać wyższe wykształcenie w Glasgow. Niewiele myśląc, razem z paroma jeszcze przyjaciółmi, zakupiłem bilet lotniczy i poleciałem.

Przyznam szczerze, że miałem tym razem ciężki orzech do zgryzienia jeśli chodzi o wybór sprzętu. Po pierwsze, leciałem razem z niefotografującymi kumplami, więc zabieranie "wolnego" aparatu nie wchodziło w grę. Istniała spora szansa, że będzie trzeba robić zdjęcia z lampą po nocy, a ponadto chciałem mieć możliwość zastosowania obiektywu o ogniskowej 35mm. Wybór padł na Prakticę MTL5b, Pentacona MC 50/1.8, Takumara MC 35/3.5 oraz lampę Ricoh XR Speedlite 240. Całośc wrzuciłem do zwykłej torby, odpowiednio zabezpieczyłem i dodałem parasolkę (w końcu to Wielka Brytania).

Mina mi szybko zrzedła gdy pierwszy raz przyłożyłem do oka aparat i odpaliłem światłomierz. Film 400 ISO okazał się być zbyt nieczuły na robienie zdjęć z ręki i musiałem szybko podjąć decyzję co robić. Tym sposobem zdecydowałem się na naświetlenie filmu jako 800 i późniejsze forsowanie go, licząc, że wszystko wyjdzie chociaż dobrze.

Mniejsza o pierwszy wieczór, który spędziliśmy na szukaniu monopolowego i degustowaniu whisky, piw i cydrów. Po nim nastał piękny dzień, który postanowiliśmy spędzić w stolicy Szkocji, czyli Edynburgu. Tam też dostaliśmy się pociągiem. Wpierw wybraliśmy się na zamek, a potem w dół, aż do jakiejś góry, na którą moi kumple musieli koniecznie wejść. Po drodze uwagę moją zwrócił niewielki, ukryty cmentarzyk. Lubię stare cmentarze, a ten okazał się wyjątkowy, gdyż na nim pochowany został Adam Smith - ojciec ekonomii. Odwiedzający rzucają na grób drobne monety, by tym samym zapewnić sobie pomyślność.
Kiedy słońce już zaszło, odwiedziliśmy jeszcze parę innych miejsc. Między innymi knajpę The Elephant House, gdzie J.K. Rowling miała wymyślić Harry'ego Pottera. Do samej knajpy nie weszliśmy, ze względu na tłum ludzi.
Opuszczamy cmentarz, gdzie pochowany jest Adam Smith

Mimo dużej czułości, musiałem użyć stosunkowo dużego otworu przesłony, co zaowocowało małą głębią ostrości, a Mati bardzo polubił swój portrecik.

Tak. To szkocki parlament

Edynburg pokazał nam również, że nie trzeba lecieć na drugi koniec świata, by spotkać się z prawdziwą egzotyką. Gdy weszliśmy do tawerny, przy głównej ulicy, chcąc zjeść w miarę smaczny posiłek i zapić go dobry szkockim piwkiem, było koło 15:50. Kelnerka oznajmiła nam, że musimy się pośpieszyć, bo kuchnię zamykają o 16 i potem nic nie zamówimy. No po prostu pięknie. Dobrze, że nie należymy do ludzi, którzy ślęczą nad kartą dań, niczym generał nad mapą przed decydującą bitwą, i szybko złożyliśmy zamówienie. Jeden z nas postanowił spróbować słynnego szkockiego Haggis. Dostał coś co wyglądało na szarą, rozmemłaną kaszanką, z dodatkiem pure ziemniaczanego i pure z rzepy. Do pełni szkockiej kuchni brakowało tylko fasoli.

Następny dzień jednak miał się okazać prawdziwą przygodą. Koło 8 rano zapakowaliśmy się do wynajętego Vauxhall'a Corsa'y (nie Opla, przypominam!) i wyruszyliśmy na Highlandy.

Jak widać na załączonym obrazku, nasze auto było czerwone

Pierwszym naszym przystankiem było Loch Lomond, choć dokładniej jego niewielki kawałek. Tam wybraliśmy się na krótki spacer, gdzie miałem okazję cyknąć parę fotek. Tego dnia używałem wyłącznie Takumara, gdyż zauważyłem, iż Pentacon zaczął mi nierówno przymykać przysłonę.


Mati okazał się być bardzo wdzięcznym modelem.


Nie mogliśmy jednak zbyt wiele czasu spędzić w tym urokliwym miejscu, gdyż chcieliśmy zobaczyć jeszcze parę innych miejsc. Skierowaliśmy się w stronę Fort Williams, a potem mieliśmy jechać dalej na północ. Po drodze zdecydowaliśmy się pojechać na Isle of Skye, ale do mostu łączącego ją z lądem było za daleko. Po szybkiej analizie mapy, zdecydowaliśmy się zaryzykować i pojechać do Mallaig, licząc na złapanie promu.
"Ustawiałbym czworoboki piechoty" - M.P

Brzeg Atlantyku w okolicach Mallaig. Na horyzoncie Isle of Skye
Koniec końców musieliśmy jednak obejść się smakiem, gdyż na prom spóźniliśmy się około 10 minut. Widok zachodu słońca nad Atlantykiem nam to jednak wynagrodził w stuprocentach!

A właśnie! Warto coś wspomnieć o jeździe autem. Jak wiadomo w Szkocji obowiązuje ruch lewostronny, dlatego osobówki mają kierownice po prawej stronie. Układ biegów jest taki sam jak w "normalnym wozie". Ja byłem jednym z trzech kierowców, choć najdłużej prowadził Mati - chwała mu za to! Wrażenia? Nic w sumie specjalnego. Wkurza to, że kierunkowskazy są pod tą samą ręką co dźwignia zmiany biegów i trzeba się skupić na odpowiednim ustawieniu auta na drodze, bo przyzwyczajeni do naszego układu mogą mieć tendencję do zjeżdżania na pobocze. Nie polecam! Zwłaszcza, jeśli każde najmniejsze zarysowanie może Was kosztować tysiąc funtów!

Ale to jak się okazało była jedyna opcja. Gdybyśmy zdecydowali się na jazdę pociągiem zobaczylibyśmy tylko Loch Lomond, a jak się miało okazać, najpiękniejsze miejsca wiedzieliśmy, gdy jechaliśmy autem, tudzież zatrzymywaliśmy się na przydrożnych parkingach by chwilę popatrzeć.

Ostatniego dnia zaś wyszliśmy na pożegnalne zakupy w centrum Glasgow, zobaczyliśmy Uniwersytet i wsiedliśmy w samolot, zostawiając za sobą Szkocję. Czy było warto? Jak najbardziej! Niespecjalną pogodę, drobne trudności fotograficzne i zmęczenie wynikające z intensywności wycieczki rekompensowało mi doborowe towarzystwo moich przyjaciół! A czy polecę Wam Szkocję? Całym sercem, ale pamiętajcie o jednym: Szkocja to piękny kraj. Do momentu, aż trzeba coś zjeść, pojechać autem, czy skorzystać z kibla!

Rych