czwartek, 18 lutego 2016

Zderzenie światów

Witam Was po dłuższej przerwie! Niestety zawirowania uczelniane oraz parę innych zdarzeń sprawiły, że nie miałem chwili by napisać coś, ani tym bardziej jakoś konkretniej pofocić. Co więcej intensywnie wraz ze swoim dobrym przyjacielem ze studiów szykujemy się do bardzo ciekawego projektu, ale o tym kiedy indziej.

Przyznam szczerze, że zastanawiałem się o czym mógłbym tym razem opowiedzieć. Zazwyczaj relacjonuje swoje fotowypady albo prezentuję swoje prawiefilozoficzne przemyślenia związane z robieniem zdjęć. Tym razem chciałem opowiedzieć o sprawie wydawałoby się oczywistej, ale czy aż tak?

Żyjemy w ciekawych czasach. Żyjemy na rozstaju dróg między światem analogowym i cyfrowym. Nie tylko w fotografii. Praktycznie w każdą sferę życia wkrada się internet i elektronika.
Owe rozdroże, o którym wcześniej wspomniałem polega na istnieniu obu światów w dalszym ciągu obok siebie, a miejscami przeplataniu się. Najlepiej widzę to po własnej fotografii.
Moja podstawowa procedura wykonywania zdjęć wygląda w skrócie tak: wywołanie negatywu, skanowanie i obróbka w LR. Innymi słowy korzystam zarówno z technik klasycznych jak i z dobrodziejstw cyfrowego świata. Jest o to podyktowane nie tylko względami ekonomicznymi, ale również wygodą jak i możliwością zaoszczędzenia czasu bez konieczności rezygnacji z medium. Robienie odbitek zostawiam na naprawdę ważne dla mnie ujęcia i momenty kiedy mogę temu poświęcić czas.

Analogowy Pentax i cyfrowy skaner Epson V600
Innym przykładem są książki. Coraz więcej osób przekonuje się do czytników e-booków. Jakbyście zapytali mnie 5 lat temu co o tym sądzę, to stwierdziłbym, że jest to o kant tyłka potłuc. Jednak kiedy zainteresowałem się pewną japońską serią light novel, pojawił się problem. Mianowicie nie znam japońskiego, a anglojęzyczne wersje papierowe nie istnieją do dziś. Czytanie on-line na ekranie komputera mijało się w celem, bo o ile przeczytanie artykułu naukowego nie stanowi dla mnie problemu, o tyle przeczytanie ponad 100-stronicowej książki nie jest zbyt przyjemne. Padła decyzja o zakupie czytnika i kupiłem NOOK Simple Touch. Wiecie co? Dzięki niemu przeczytałem tyle książek po angielsku, że nawet nie liczę. Swego czasu w miesiącu było to między 5-6 pozycji. Ponadto był zawsze dobrym towarzyszem podróży czy umilaczem co nudniejszych wykładów. Co więcej nie lubię czytać tomiszcz po 1000 stron leżąc i zastanawiać się kiedy pękną mi żebra. Nie wyobrażam sobie jednak posiadania najnowszego tomu przygód wykreowanego przez Jacka Piekarę Inkwizytora w formie innej niż papierowej.


Kolejna sprawa to pisanie. Ostatni raz coś dłuższego ręcznie napisałem chyba w liceum i było to wypracowanie na maturze. Praktycznie wszystko co potem pisałem to robiłem to z wykorzystaniem komputera. Tak jest nie tylko z pisaniem referatów, czy wypracowań. Coraz częściej nawet krótkie notatki robimy na telefonie czy tablecie, a tradycyjne kalendarze zamieniamy na ten choćby związany z kontem Google. Mimo to, ja wciąż bardzo cenie sobie ręczne pisanie i nie rozstaję się z notatnikiem, w którym zapisuję co ważniejsze rzeczy. Lwia część pomysłów, które tyczą się wspomnianego przeze mnie wcześniej projektu jest zapisana w jednym z moich notatników. Niedawno napisałem artykuł na Japan Camera Hunter. Spora jego część zanim została wstukana klawiaturą, wpierw naskrobałem w notesie (podobnie jak frazy do innych, które może pojawią się w przyszłości).
Na laptopie leży mój notes fotograficzny. Mimo, że wszystkie czasy wywoływania są w internecie ja wolę mieć je zebrane w jednym miejscu w domu, bo nie zawsze chce mi się wchodzić na MassiveDevChart
Jak jest zatem? Moim zdaniem teraz jest doskonale. Korzystamy z dobrodziejstw elektroniki. Nie musimy już stać w kolejce na poczcie by wykonać przelew, nie psujemy nadgarstków pisząc elaboraty. Wciąż możemy robić zdjęcia na kliszy, a jednocześnie prezentować je w formie cyfrowej. Warto jednak pamiętać by nie dać się zwariować, bo jak mówią mądrzy ludzie, gdy ten cały internet pieprznie to nie będziemy w stanie nawet ugotować obiadu.

Rych

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Striptease, PRL i węgorze

Witam Was serdecznie po Świętach! Mam nadzieję, że się najedliście i odpoczęliście i w ogóle wszystko u Was dobrze.

Ja dosłownie przed chwilą skończyłem główny wątek fabularny w dodatku do Wiedźmina 3 i doszedłem do wniosku, że zrobię przerwę od telewizora i pomęczę wzrok przed komputerem, by coś dla Was napisać.

Na łamach tego bloga zazwyczaj poruszam tematy w mniejszym lub większym stopniu związane z fotografią. Tym razem będzie o czymś na pierwszy rzut oka "od czapy", ale jak człowiek się wczyta, to zrozumie, że niekoniecznie tak jest. Będę mówił o filmie.

Film, jakby nie patrzeć, to ciąg zdjęć wyświetlanych z odpowiednią prędkością. Ostatnia megaprodukcja Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy została nakręcona na kliszy. Serio. Nie wiem czy można mnie uznać na kinomaniaka. Lubię filmy. Starsze, nowsze, dramaty, komedie, przygodowe, horrory, thrillery, fantasy. Mam jakiś tam gust, jakieś oczekiwania i jakieś wyobrażenia. Całym sercem kocham oglądanie filmów w kinie. Na dużym ekranie, z potężnym nagłośnieniem, w ciemnej sali.

No i tak wyszło, że w dniu wczorajszym do kina poszedłem. Na film, wobec którego miałem pewne nadzieje. Nadzieje, które umarły po trzech minutach.

O tym jednak za chwilę. Warto bym w końcu zdradził, co moje biedne oczęta widziały. Nic innego jak "Córki Dancingu".

Po zobaczeniu zwiastunu (a do czasu obejrzenia produkcji stanowił jedyne moje źródło wiedzy o fabule) miałem nadzieję na jeśli nie dobry, to chociaż znośny film. Do samego rozpoczęcia filmu liczyłem na opowieść o nocnym życiu w PRL-u, o młodzieńczej miłości, o tym, że stripteaserka też potrzebuje czułości, A wszystko to przy zimnych nóżkach, "Wódce z Czerwoną Kartką", śledziku i tatarze.

PRL. W gruncie rzeczy czasy dla mnie istotne. Nie żyłem w nich, ale siłą rzeczy co jakiś czas mi o sobie przypominają. Moim pierwszym aparatem był wszak Zenit 12XP, a do do komunistycznych wyrobów przemysłu fotooptycznego mam wciąż sentyment, a i radzieckie obiektywy są bardzo zacne i co jakiś czas pojawiają sie na mojej liście zakupów. Nie mogę przecież zapomnieć o tym, że moim pierwszym prawdziwym sportowym wozem byłem FIAT 126p, którym to postawiłem swoje pierwsze kroki w licencjonowanym sporcie. Nie sposób powstrzymać serca przed szybszym zabiciem, gdy widzę biało-czerwonego 125p mojego ojca, którym dzielnie i dumnie reprezentuje polskie barwy w Monte Carlo Historique.
Ha! Od tego zaczynałem!

PRL w polskiej kinematografii ostatnich lat, suto doprawianej publicystyką i retoryką polityków, to mroczne i ponure czasy, składające się tylko ze strajków (Czarny Czwartek: Janek Wiśniewski padł), rozgrywek szpiegów, od których działań zależały losy świata (Jack Strong), punk rocka i młodzieży, która buntowała się dzielnie systemowi (Wszystko Co Kocham). No i było się albo w Solidarności, albo w ZOMO. Innej opcji nie było.

No ale dobra, już kończę bo zaraz mi pikawa stanie od tego ciśnienia. Wracam do filmu.

Jak wspominałem miałem konkretne życzenia co do filmu. Liczyłem, że w końcu dostanę produkcję, która pokaże te czasy w innej strony. Uzupełni obraz widza, których ich pamiętać nie może. Ponadto obraz, który uświadomi, że takie rzeczy jak striptease, prostytucja, przygodne romanse i inne takie to nie jest wymysł naszych czasów i choć na chwile przymknie japy ludkom, którzy twierdzą, że jest inaczej.
Kadr z Filmu "Córki Dancingu". http://static.prsa.pl/images/732dc9cd-de3c-4678-a6ec-603b9be54c91.jpg
Zamiast tego dostałem opowieść o... syrenach. I to tych co mamią i zjadają ludzi. Opowieść o "Małej Syrence" wrzucono w pseudo PRL, który jest tylko na dobrą sprawę zaakcentowany, a miejscami tak niespójny, że nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś w pewnej chwili nie wyciągnął iPad'a (w jednej scenie jeden z głównych bohaterów robi zdjęcie kompaktem ewidentnie zachodnim i ewidentnie z lat 90-tych). 

Ponadto fabułę streścić można tak: Zespól Figi i Daktyle znajduje w Wiśle dwie syreny (o obleśnych ogonach jak u węgorza). Po wyjściu na brzeg syrenki wyglądaja jak normalne dziewczyny, ale nie mają... wagin -_-. Jest to o tyle ważne, bo jedna syrenka zakochuje się w basiście zespołu i za cenę swojego głosu gotowa jest sobie taką sprawić. Magią, przy pomocy tajemniczej szatniarki, ktora częstuje ją pierwszym papierosem? Nie! Przy pomocy chirurga, który doszyje jej "dół" innej kobiety! Syrenki zaczynają dawać chórki i rozbierać się na scenie, a po chwili stają się sensacją stolicy na międzynarodową skalę (w jednej scenie niemiecki fotograf robi im zdjęcia) Oczywiście druga syrena jest przeciwna tej miłości, traktuje ludzi jak pożywienie (zjada ich w filmie ze czworo), bzyka milicjantkę i knuje coś z cyberpunkowym trytonem. Zakończenie jest tak tragiczne, że aż szkoda mi klawiszy, by je opisywać.
Szybko! Wołajcie wiedźmina! Kadr z filmu "Córki Dancingu". http://filmoznawcy.ug.edu.pl/wp-content/uploads/2015/09/CD.jpg

Do tego film okraszają sceny z tak zwanej dupy. Krytycy rozwodzą się nad genialnością Cieleckiej, w "odważnej roli stripteaserki o pseudonimie Boskie Futro". Serio? Pojawiła się ze trzy razy na film, raz zatanczyła i ze dwa razy zaśpiewała, a w jednej scenie podłączała kroplówki członkom zespołu w ich melinie, po libacji. Oraz scena, w których dwóch milicjantów-gejów się całuje, by po chwili zostać zjedzonym.
Boskie Futro w akcji. W tle basista, grany przez Jakuba Gierszała - znanego z "Sali Samobójców". Kadr z filmu "Córki Dancingu". http://filmoznawcy.ug.edu.pl/wp-content/uploads/2015/09/CD1.jpg
Ja się pytam, kto do jasnej cholery dał na to pieniądze?! I to z międzynarodowego funduszu! Kto to w ogóle dał pozwolenie na puszczanie tego ludziom i branie za to pieniędzy?! No i kto dał temu nagrodę na festiwalu w Gdyni?!
Srebrna i Złota w czasie sesji zdjęciowej (chyba o tytule "Gdyby królik zgwałcił węgorza"). Kadr z filmu "Córki Dancingu". http://film.interia.pl/raporty/raport-gdynia-2015/newsy/news-corki-dancingu-muzyczna-bajka-dla-doroslych,nId,1887120

No i co z aktorami? Oczywiście, że chodzi o pieniądze, ale zastanawiam się w jak skrajnej biedzie musieli być Preis, Buczkowski, Konopka, Herman, Cielecka i Malanowicz, albo jak wiele im zapłacili, by wystąpili w tym czymś. To czego nie mogę im odmówić to, że zagrali konsekwetnie i dobrze, ale myślę, że zasłużyli by ich role były lepsze.

Wiem, może mówię za ostro. Może jako "artysta" powinienem być bardziej otwarty na alternatywę i na różne formy sztuki. Na niezwykłość, nietuzinkowość itd. itdp.

A może nie zrozumiałem przesłania? Nie, uwierzcie mi. Zrozumiałem aż nad to. Niestety nieważne jak szlachetny i piękny będzie obraz, jeśli jego ramę wysmaruje się fekaliami. Całość i tak będzie śmierdzieć.

Pierwszy raz w życiu byłem na filmie, z którego ludzie wychodzili z kina przed czasem, a Ci którzy zostali zgodnie mówili o jego badziewności.

Jak wróciłem do domu, to odpaliłem konsolę. Włączyłem Wiedźmaka, ruszyłem na Skellige i przez dobre czterdzieści minut jedyne co robiłem to chodziłem i zabijałem syreny. Wtedy dopiero poczułem się lepiej.

A co Wam doradzę? Lubię Was, więc odradzę Wam iść. Jeśli jednak chcecie sami wyrobić sobie zdanie, to pamiętajcie, że ostrzegałem.

Rych

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Święta, święta, portfel płacze, czyli co wrzucić fotografowi pod choinkę

Święta Bożego Narodzenia. Magiczny czas spędzany z rodziną. Czas kiedy odrywamy się od rzeczywistości, jemy potrawy przywodzące na myśl szczęśliwe lata dzieciństwa, śpiewamy kolędy i odpoczywamy od codziennych zmartwień.

Zanim to jednak nastąpi musimy przeprowadzić prawdziwą burzę mózgów, dokonać ofensywy na sklepy (nie tylko internetowe) i miejscami znacznie uszczuplić środki pieniężne.

Pewnie wielu z Was, czytających tego bloga, ma wśród znajomych fotografa, którego chciałoby się w ten świąteczny czas czymś obdarować. Może samemu focisz, a ktoś z Twoich bliskich pyta, co chciałbyś/ałabyś/ałobyś dostać pod choinkę?

Zatem przedstawiam Wam wszem i wobec świąteczny przewodnik po fotoprezentach!
http://www.mjphotos.net/Santa

1. Filmy i karty pamięci

Analogowcowi filmów nigdy dość, a cyfrzaki cierpią na chroniczny brak kart pamięci. Takie drobiazgi zawsze się przydadzą. Ulubiony negatyw zawsze wywoła uśmiech na twarzy. Warto również pomyślęć o mniej konwencjonalnych filmach. Ciekawą pozycją są bez wątpienia kolorowe filmy marki Revelog, które w zależności od modelu zapewniają ciekawe efekty, takie jak pioruny na zdjęciach czy efekt spękanej ziemi.

http://www.analogadvocates.com/ckfinder/userfiles/images/Articles/Revolog/Tesla1.jpg

http://38.media.tumblr.com/tumblr_ldsf2cZlKf1qd7cxj.jpg
Jeśli chodzi o karty pamięci, warto dowiedzieć się czy obdarowywana osoba kręci filmy. Jeśli tak, warto kupić "szybszą" i pojemniejszą kartę, pozwalającą na dłuższe nagrania w lepszej jakości.

2. Akcesoria drobne

Stylowy pasek, filtry, wężyk spustowy, pudełko na filmy, osłona przeciwsłoneczna. Możliwości wiele, a takich przysłowiowo zwanych "pierdółek" nigdy dość, a każda z nich ułatwia życie.

Jeśli chodzi o paski polecał będę te od firmy Eupidere, o których niedawno pisałem. Kiedy jednak potrzebujemy paska, który będziemy mogli zamocować do lustrzanki cyfrowej, ciekawą propozycją są paski marki Ideer. Są całkiem niezłej jakości i prezentują ciekawe jak na ten element wyposażenia wzornictwo. Dostępne są w warszawskim sklepie Czarno Białe.

Naprawdę, super pasek.
Jeśli chodzi o filtry tu warto najpierw zrobić drobne rozeznanie, co jest aktualnie najbardziej potrzebne. Jeśli niedawno obdarowywany kupił obiektyw, na pewno mu się przyda filtr UV, by chronić przednią soczewkę, ale może też myśli o fotografii w podczerwieni czy też mruknął coś o filtrze efektowym. Ważne, byśmy znali średnicę gwintu do mocowania, bo bez tego daleko nie zajdziemy. To samo tyczy się osłony przeciwsłonecznej (jeśli jest wkręcana).

3. Torba

O tak, kto fotografuje ten wie, jak dobra torba ułatwia i uprzyjemnia życie. Może jego/jej ulubiona niedawno się popsuła i szuka nowej? Albo wymagania się zmieniły i potrzebuje inaczej wyglądającej, skonstruowanej, o innych wymiarach torby?

Możliwości jest wiele, podobnie jak kwot, które trzeba by na taki zakup przeznaczyć. Niestety, ostatnie skoki kursu dolara nie zachęcają do zakupów za granicą, a własnie zza niej trzeba ściągać torby klasy premium marek takich jak Billingham (polecam całym sercem, lepszej torby od swojego Hadleya Small nie miałem!) czy ONA.

http:/                                                              ONA Prince Street  /cdn.shopify.com/s/files/1/0253/1179/products/TBPhotography-6751_1024x1024.jpg?v=1409758479
W kraju jest jednak sporo bardzo przyzwoitych propozycji i w zależności od gustu fotografa zawsze można coś znaleźć. Domke, LowePro i mnogo innych. Z mniej kosztownych propozycji powiem, że całkiem fajne są torby firmy Mekko, ale również Ideer może być ciekawą propozycją.

Przy wyborze tego typu prezentu warto rozeznać się jak pojemna powinna być torba, by nie okazała się być ani za mała, ani za duża.

4. Słoik, czyli obiektyw

O tak, tego nigdy za dużo. Opcji mnogo, a wszystko zależy do jakiego aparatu ów słoik ma być.

Tu konkretów nie podam, bo bym musiał napisać chyba książkę, a nie wpis, zdolny do przetrawienia w mniej niż trzy tygodnie.

Z całą pewnością mogę powiedzieć, że niekoniecznie droższy znaczy lepszy. Czasem nawet tanie obiektywy mogą rysować w bardzo przyjemny albo ciekawy sposób. Tu warto się rozejrzeć za obiektywem z mocowaniem m42 lub m39 i ewentualnie przejściówką. Na pewno lepiej te obiektywy będą sprawowały się na dedykowanych aparatach i na bezlusterkowcach z mocowaniem micro 4/3 niż na lustrzankach marki Canon czy Nikon. Jeśli ktoś posiada aparat z mocowaniem Pentax K, to na nim m42 będzie zachowywało się bardzo zacnie.

W innych mocowaniach również możemy znaleźć stosunkowo niedrogie słoiki, chociażby w Canon FD (stary bagnet Canona), niektóre manualne Nikkory (seria E), Olympus OM czy Minolta.

5. Archiwizacja

Niezależnie od tego czy fotografujemy cyfrowo, czy analogowo, archiwizacja pracy jest niezbędna. Tutaj pojemny dysk zewnętrzny będzie zawsze dobrym pomysłem. Zeskanowane negatywy w formacie tiff zajmują sporo miejsca, podobnie jak zdjęcia w RAWie, a i duża ilośc jpg-ów swoje waży. Dyski SSD są szybsze od HDD, ale niestety miejscami sporo droższe.

Ponadto film również trzeba gdzieś trzymać. Tutaj specjalny segregator (typowy A4 jest za mały) z koszulkami pergaminowymi to wspaniały pomysł na prezent.

6. Aparat

Aparat to zawsze dobry prezent! Wbrew pozorom nie musimy od razu kupować Leici M6 czy pełnoklatkowego, cyfrowego bezlusterkowca by sprawić komuś przyjemność. Czasem dość niepozorne apraty mogą sprawić wiele radości.

Chociażby Holga. Nie jest to poważne narzędzie do fotografowania, ale aparat ten może pozwolić na spojrzenie na fotografię z innej strony.

Mały, sprytny kompakt taki jak Lomo LC-A, czy Olympus XA to ciekawe propozycje dla ludzi szukajacych czegoś małego do kieszeni. Przy większym budżecie można zastanowić się nad Rolleiem 35.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/ac/Rollei_35_S.jpg

7. Sesja

O tak, to też ciekawa choć nieoczywista propozycja. Być może ów fotograf/fotografka ostatnimi czasy przebąkiwał coś o ciekawym pomyśle na sesję. Dobrym pomysłem na prezent będzie zatem zorganizowanie mu sesji zdjęciowej. Umów zatem modelkę, zaklep studia, a informację o tym podaj w ciekawy sposób (tu zostawiam to Twej Czytelniku wyobraźni i pomysłowości).

Jeśli chodzi o studio to wszystko zależy od tego, gdzie mieszkasz i gdzie bliżej, zaś gdy mowa o modelkach to warto przeszukać Maxmodels. To, o czym należy pamiętać, to by upenić się, że dana modelka pozuje w danych typach fotografii (tyczy się to aktów, fotografii w bieliźnie itp.).

I to by było na tyle. Możliwości jest znacznie więcej, ale powiedziałem o tych ciekawszych, łatwiej dostępnych i bezpieczniejszych.

Pamiętajcie jednak, że nie o same w sobie prezenty chodzi w Święta, ale to mam nadzieję wiecie.

Rych

poniedziałek, 30 listopada 2015

Wyprawa na Ślunsk, dobrzy znajomi i Yashica Electro 35GT

Znowu się nagrałem i wrzuciłem to w odmęty internetu. Przyznam szczerze, że spodobało mi się i chyba zainwestuję w lepszy sprzęt do nagrań. Tymczasem wszystko wyjaśnia poniższy filmik.



Te zdjęcia poniżej to Ilford HP5+ forsowany na 800 i wołany w Rodinalu 1+50





Poniższe zdjęcia zrobiłem na filmie AGFA APX 400 forsowanym na 800 i wywoływanym w nierozcieńczonym (stock) Microphenie


Ta flara wyszła idealnie

Obiektyw jest ostry i dobrze rysuje szczegóły
Jak widać w górnej części zdjęcia widać spadek kontrastu
Tu już widać dość znaczny spadek kontrastu na całym kadrze

poniedziałek, 23 listopada 2015

Eupidere ThinBrown

Niby mówią, że złej baletnicy, to i rąbek u spódnicy, ale z drugiej strony parę przejechanych przeze mnie wyścigów uświadomiło mnie, że warto było zainwestować w rękawice ze szwami na zewnątrz.
Tak Moi Drodzy, dobrze myślicie. Będę mówił o paskach do aparatów.

Innymi słowy dobrze dobrany do naszych potrzeb i gustów pasek nie tylko ozdobi aparat, ale również uprzyjemni proces fotografowania.

Parę miesięcy temu zakupiłem sobie pasek od Artisan&Artist model ACAM-102 w brązie. Nie powiem, pasek wykonany świetnie i naprawdę dobrze się sprawował. Problem był jednak taki, że okazał się być najzwyczajniej w świecie za krótki.

No i zaczęło się szukanie we wszystkich ciemnych zakątkach internetu, aż w końcu jakieś dwa tygodnie temu jeden z moich znajomych polecił mi produkty firmy Eupidere.

Przyznam szczerze, że od razu przemówiła do mnie ich oferta. Nie tylko mieli dokładnie to, czego potrzebowałem, ale również nie porażali ceną (89zł). Ponadto, co jeszcze bardziej mnie ucieszyło, miałem do czynienia z rodowitą polską firmą, założoną przez rodzeństwo, zajmujące i pasjonujące się fotografią. Tym bardziej mnie to zachęciło, bo nie tylko lubię wspierać polskich producentów, ale również wiem, że nikt tak nie zrozumie potrzeb fotografa, jak drugi fotograf.

Biorąc pod uwagę, że Leica nie jest strasznie masywnym aparatem, zdecydowałem się na model ThinBrown (dostępny również w kolorze czarnym jako ThinBlack oraz w kolorze "koniakowym" jako ThinCognac). Skórzany pasek, o szerokości 12 mm i długości 110cm (większość znalezionych przeze mnie ofert tyczyła się pasków skórzanych o długości 90-100cm), był tym, czego poszukiwałem. Bez dłuższego namyślania się złożyłem zamówienie i czekałem na przesyłkę.


Dostawa była błyskawiczna, bo już po dwóch dnia dotarła do mnie przesyłka. Kiedy już otworzyłem paczkę, moim oczom ukazało się niezbyt duże, kartonowe pudełeczko. Od razu zrobiło mi się wesoło, bo bardzo lubię takie minimalistycznego podejście do opakowań.


W pudełeczku zaś znalazłem karteczkę z wypisanymi warunkami gwarancji, sposobami konserwacji itd. itp. oraz zawinięty w bibułę pasek.


Sam pasek był taki, jak się spodziewałem. Prosty, bez zbędnych dodatków, typu fixed-lenght. Ma on jednak coś, na czym mi naprawdę zależało. Mianowicie protektory zabezpieczające korpus przed porysowaniem przez kółka mocujące.

Co do samego wykonania muszę przyznać, że stoi na naprawdę wysokim poziomie. Skóra pachnie jak skóra, a sam materiał został dobrze pomalowany i nie doszukałem się przebarwień, czy innych defektów.

Pasek prezentuje się naprawdę ładnie i z pewnością stanowi dobre uzupełnienie prezencji aparatu. Kolorystycznie nie odstaje od mojego skórzanego halfcase'a od Mr.Zhou i nie utrudnia zbytnio jego mocowania. Pasuje nie tylko do niezbyt dużych analogów, ale również pięknie prezentował się będzie na cyfrowych bezlusterkowcach, takich jak Olympus OM-D, EP, czy Sony A7.

Skóra z jakiej został wykonany jest, co mnie mile zaskoczyło, naprawdę elastyczna jak na swoją grubość (3mm). Wiadomo, nie jestem na chwilę obecną w stanie owinąć go wokół ręki tak samo, jak ACAMa-102, ale myślę, że z czasem nie będzie to stanowiło problemu. Co istotne, skóra mimo swojej elastyczności nie sprawia wrażenia, że z czasem nabierze właściwości gumy od majtek, a aparat nie będzie podskakiwał w górę i w dół.

Po założeniu na szyję, czy ramię pasek nie wpija się, a ciężar rozkłada się komfortowo. Mimo całego dnia noszenia, aparat mi nie ciążył, a wewnętrzna strona ma na tyle miłą w dotyku, że nie martwię się o odparzenia w czasie cieplejszych dni.

 Tak ThinBrown prezentuje się na Leice M4. Widoczne protektory zabezpieczające przed rysowaniem korpusu.
I tak słowem kończącym mój wywód całym sercem pasek ten Wam polecę. Nie tylko jest prosty i elegancki, ale również jak najbardziej funkcjonalny. Jeśli macie wśród znajomych fotografa, a nie wiecie co mu sprezentować pod choinkę, dajcie mu właśnie pasek od Eupidere. Pamiętajcie jednak, by upewnić się, że mocowanie na jego aparacie wygląda podobnie jak to na Leice, bo w przeciwnym wypadku zamocowanie go będzie przypominało zakładanie glanów niedźwiedziowi. Niby da się, ale efekt końcowy nie jest najciekawszy.

Rych

poniedziałek, 16 listopada 2015

Byle tylko radość nie znikła


Czasem w końcu przychodzi dzień, że wszystkie aparaty najchętniej by się spakowało i sprzedało, by zainwestować w wędki lub wizyty w szemranym przybytku oferujących pokazy tańca ero...egzotycznego, albo zaszyło się gdzieś, gdzie nie ma internetu, ludzi i glutenu.

Czasem po prostu zdaje się się, że dalsze naciskanie spustu migawki nie ma sensu, że przeglądania swoich kolejnych wypocin, uporczywego ratowania niedorobionego kadru przycinaniem, wyostrzaniem, suwakami i filtrami staje się przysłowiowym chwytaniem brzytwy.

HELP!
Wtedy część się poddaje - "to jednak nie dla mnie", "nie ogarniam tego", "nie mam talentu". Ile razy to słyszałem. Często we własnej głowie. Ten durny głos, którego nie sposób zagłuszyć czymkolwiek.

Ci, którzy się nie poddają zaczynają uporczywie szukać przyczyny. Sprzęt - do rewizji. "Mam co potrzeba, a może jednak dokupię ten obiektyw?". Kupujemy książki, siedzimy na forach, oglądamy poradniki, chodzimy na kursy. Dyskusje z bardziej doświadczonymi znajomymi, którzy Nam radzą i pomagają.

I wiecie co? Ja też tak mam, ale szybko mi przechodzi.

Przypominam sobie, dlaczego właściwie robię zdjęcia. I wiecie dlaczego? Po prostu to lubię.

Lubię sam proces twórczy. Lubię zapach kliszy, chemii, lubię dźwięk wyzwalanej migawki. Lubię się przejść po mieście, spotkać z Bartem, Bystrzakiem i innymi. Lubię wyjechać, napić się piwa, pójść do ulubionych miejsc.

Kufelek z przyjacielem zawsze dobry
Finalne zdjęcie majaczy mi gdzieś na horyzoncie. Jest jakimś zwieńczeniem całego wysilku, ale nie jest celem samym w sobie.

Owszem, miło jest zrobić fotę, która się podoba. Miło, kiedy ktoś Cię pochwali za robotę. Smutno gdy skanujesz negatyw i okazuje się, że nie ma ujęcia, które by Cię usatysfakcjonowało.


Jednak poddawanie się negatywnym emocjom i napinanie się na efekty jest bzdurą. Mądre to jest kiedy robimy to zawodowo, gdy od tego zależy byt rodziny, kredyt na mieszkanie, paliwo do samochodu i ciepłe buty na zimę.

Myślicie jednak, że wychodząc w sobotę na miasto mam ochotę się napinać? Mam ochotę działać pod presją?

Nie - idę by się bawić. By się radować. Idę by odpocząć i oddać się procesowi tworzenia.

Cóż, po prostu to kocham! By bart
By na koniec dnia położyć się do łóżka usatysfakcjonowany. Nie gonię za doskonałością. Nie gonię za praktycznym aspektem. Nie jest istotnym dla mnie cel, jako cel sam w sobie. Istotna jest dla mnie też do niego droga, by była ona przyjemna.

I o tym pamiętajcie. Bo w złe myśli łatwo popaść. Nie każdemu łatwo z nich wyjść. Dlatego na koniec zacytuję mojego przyjaciela.

"Bez spiny"

Rych

poniedziałek, 9 listopada 2015

Rok z M4, czyli czego nauczyła mnie Leica

No i minął rok (po prawdzie minie dopiero 17-tego, ale już się nie rozdrabniajmy). Rok nie byle jaki, bo prawie równo rok temu, jak to ja, pojechałem kupić aparat. Niby nic u mnie nadzwyczajnego (spytajcie kogokolwiek, kto się o któryś prawie u mnie potknął). Chodziło jednak o nie byle jakie aparat. Miałem właśnie kupić moją pierwszą Leicę M! Wsiadłem w samochód i pojechałem we wcześniej nieodwiedzane rejony Warszawy, aby spotkać się ze sprzedawcą.

Jakby wczoraj wyjechała z fabryki
O bogowie! Ile czasu ja się biłem z myślami zanim dokonałem zakupu. Ile czasu spędziłem na przeszukiwaniu internetu, ile razy zmieniałem zdaniem (M2, czy M4, a może jednak Bessa R2), maili napisanych do sprzedawców w USA, Japonii i Holandii. Koniec końców kupiłem jednak piękną M4 z 1966 z Summicronem 50mm typu collapsible.

Typowy Patryk na ulicy. Strzelone przez Barta
Rok nie wyrok. Minął szybko. Był jednak niezwykle owocny. Nowy aparat, choć nie nie przerobiłem nim jakiejś zawrotnej liczby rolek, nauczył mnie wiele. Naprawdę wiele.

Światło, światłomierzenie, a może to olać i pojechać w Bieszczady?

No właśnie, lekcja numer jeden. Przyznam szczerze, że na początku byłem trochę zdenerwowany. Żadna z Leiec, z których wybierałem, nie miała wbudowanego światłomierza. Innymi słowy musiałem zainwestować, albo w światłomierz zewnętrzny, albo nauczyć się radzić bez niego.

Sporo czasu poświęciłem nauce teorii pomiaru. Różnic między pomiarem padającego i odbitego (i było to zanim w ogóle kupiłem aparat!) oraz rozbieraniu na czynniki pierwsze zasady Sunny 16 i przypomnieniu sobie z podstawówki jak się dzieliło przez dwa.

Tak prawdę mówiąc w 98% wystarczy ta tabelka. Ze specyfikacji Kodak Tri-X

Po paru miesiącach kupiłem sobie Sekonica L-308. Korzystam z niego na co dzień praktycznie tylko do kalibrowania sobie Sunny 16.

I wiecie co? To wszystko bardzo mi pomogło. Przestałem być niewolnikiem migających lampek i suwających się wskazówek. Dalej z nich korzystam, ale nauczyłem się czasem ufać bardziej sobie niż im.

Co więcej dowiedziałem się jednej rzeczy. Nie naświetlenie samo w sobie zdjęcie czyni. Innymi słowy, nawet jeśli zdarza mi się nie trafić w punkt z parametrami, to i tak dobry kadr to uratuje. Nie bez powodu dawni fotoreporterzy zwykli mawiać "f8 and be there".

35 mm - your best friend

Po jakimś czasie dokupiłem sobie do zestawu obiektyw, o którym myślałem od początku rozważań, czyli Voigtlandera Color Skopara 35/2.5. Obiektyw przez wielu chwalony i kupowany przez poczatkujących Leicowców ze względu na relatywnie niską cenę. O ile Summicron jest obiektywem świetnym, o tyle Voigtlander jest o wiele wygodniejszy w obsłudze (no jest nowszy o jakieś 50 parę lat). Od czasu zakupu używam prawie wyłącznie jego.

Wygląda ma ogromny, ale to tylko złudzenie. W rzeczywistości to chyba najmniejszy obiektyw w tym systemie.
Nie zawsze podchodzę dość blisko. Czasem zdarza mi się dostać też od kogoś opieprz. Mimo to, pokochałem tą ogniskową. Uważam ją teraz za o wiele bardziej uniwersalną i użyteczną w codziennej fotografii od 50-tki.

W tym roku do Pragi nie brałem żadnej nifty-fity. Tylko CS-a i Olympusa XA, jako zaposowy aparat. Zrobiłem więcej fajnych zdjęć, a sam proces twórczy był o wiele przyjemniejszy.

Be quick or be dead

No własnie to kolejna rzecz, której musiałem się nauczyć. Po pierwsze Voigtlander ze względu na swoją konstrukcję i większe DOF dawał mi możliwość ostrzenia strefowego. Ponadto umiejętność określania parametrów ekspozycji pozwalała mi ustawić parametry zanim przyłożyłem aparat do oka. To wszystko w pewnych warunkach pozwala mi być szybszym od aparatu z auto i autofocusem.

Muszę przestać tak krzywić twarz. Bart all rights reserved
Nie targaj pan tyle!

Kolejna nauka - oduczylem się nosić trzy tony sprzętu. Aparat, torba, obiektyw, filmy plus ewentualnie nie światłomierz. Nie jak kiedyś 2 body, trzy słoiki i płacz, że mi się do torby czwarty nie zmieścił i strach, że nie wziąłem statywu. Serio, im mniej przy sobie targam, tym mniej się przejmuje, że nie wykorzystuję sprzetu, a więcej tworzę, więcej myślę. Wyszło to na dobre moim plecom, moim zdjęciu i mojemu samopoczuciu. Zaprawdę powiadam Wam - less is more.

Święty spokój oraz "tak, jestem uzależniony"

Leica okazała się być również wspaniałym lekiem na GAS (nie, nie chodzi o jakieś przewlekłe problemy jelitowe), czyli Gear Acquisition Syndrome. Straszna choroba. Bardzo ciężko się z niej wyleczyć. Objawia się ciągłą potrzebą dokupowania sprzętu. A to obiektyw, a to jakaś pierdółka, a to Smienka, a to nowe body na m42. Godziny spędzone na dEvilBay, Alledrogo, forach internetowych i innych takich. Ciągłe zastanawianie czy Nikon F2 czy Canon F1, a może Canonet.

Leica mnie wyleczyła z tego szybko i ostudziła moje kolekcjonerskie zapędy. Na dobrą sprawę zyskałem aparat wszechstronny i najlepszy w swojej klasie i do fotografii jaką uprawiam. Nie było sensu już się rozdrabniać.
Nie mogłem się powstrzymać przed kupnem tej Yashici, ale Leica i tak bliżej serca. By Bart
Dalej zdarza mi się coś kupić. Czasem nie mogę przejść obojętnie koło okazji. Jestem jednak znacznie bardziej wybiórczy i trzy razy zastanowię się, czy naprawdę tego chcę i czy potrzebuję.

Leica dała mi spokój. Przestałem się martwić optyką, stanem technicznym, czy też tym, że coś mi wysiądzie i nie będzie się dało tego naprawić (odpukać!). Dała też jednak nowe wymagania. Nie mam już wymówek. Nigdy mieć ich nie można, ale z tym aparatem to już w ogóle.

Słowo na koniec

Tego wszystkiego mógł mnie nauczyć każdy inny aparat. Nikon F2, Canonet QL17, Praktica L, czy mój stary dobry Pentax SP1000. Zrobiła to jednak Leica M4.


Zapytacie mnie zatem czy nie żałuję zakupu. Odpowiem Wam: tak. Żałuję, że nie dokonałem go wcześniej.

Rych