sobota, 27 grudnia 2014

Nie taki analog drogi, jak na mieście gadają

Ostatnio powiedziałem, dlaczego amator nie potrzebuje aparatu cyfrowego. Parę razy wspomniałem tam o kosztach zarówno robienia zdjęć na kliszy, jak i robienia cyfrą. O ile dzisiaj większość ludzi jest w stanie wyobrazić sobie ile kosztuje aparat cyfrowy, to niewiele osób ma pojęcie ile tak naprawdę kosztuje fotografia analogowa. Zatem, co, jak i za ile?

Kwestia pełnej klatki i jakości

Mówiąc o pełnoklatkowym aparacie cyfrowym, będziemy mieli na myśli aparat, którego matryca ma rozmiar klatki filmu małoobrazkowego, czyli 24x36mm. Rozmiar matrycy, podobnie jak wielkość klatki na filmie, ma wpływ na rozdzielczość zdjęcia, odwzorowanie szczegółów. Jakość samej matrycy i systemu w aparacie będzie również miała wpływ na wygląd zdjęcia np. na wysokich czułościach ISO (kwestia szumów).

Większość konsumenckich aparatów cyfrowych jest sto lat za rdzennymi mieszkańcami Afryki, zarówno pod względem rozdzielczości, przejść tonalnych, wyglądu fotografii na wysokiej czułości i kolorystyki, w stosunku do fotografii tradycyjnej.

Pełnoklatkowe aparaty cyfrowe zbliżają się, ale wciąż mają przed sobą długą i kosztowną drogę do pokonania, aby dorównać nawet zwykłym negatywom kolorowym. Dorównanie materiałom odwracalnym to jeszcze dłuższa droga.

Zatem prosty aparat analogowy, wyposażony w dobry pomiar światła i załadowany slajdem, może dać efekt lepszy od kosztującego nawet 100 razy więcej aparatu cyfrowego (a to zależy głównie od rąk go obsługujących)!

Konsumenckie aparaty cyfrowe są ponadto o wiele słabiej wykonane, niż sprzęt profesjonalny, a zastosowana w nich optyka jest po prostu słaba. Małe, elektroniczne coraz częściej wizjery, plastikowe korpusy i ciemne obiektywy. To wszystko co jest w stanie dostać przeciętny Kowalski idąc do marketu z elektroniką, czy kupując na portalu aukcyjnym sprzęt w promocji. A porównywanie przeciętnego Pentaxa Spotmatica do Nikona D3100, jest jak porównywanie Porsche 911 do Opla Corsy!

Jedyną rzeczą jaką wygrywa cyfra jest możliwość robienia tanio dużej ilości zdjęć. Pisałem jednak ostatnio, że dla przeciętnego człowieka powinno to być na drugim miejscu.

Czyli za ile?

Usiądźmy zatem do stołu, weźmy kartkę i policzmy

Aparat: koszt 0-koszt dobrego samochodu

Aparat analogowy możemy znaleźć w szafie, szufladzie i wtedy płacimy za niego nic. Podstawowa lustrzanka manualna na gwint M42 to koszt 100-200 zł. Za obiektyw do niej zapłacimy od 50-2000 zł (góra za pewne rzadkie wersje). Nikon F2 to koszt około 1000 zł, F100 również. Za Leicę MP z salonu plus obiektyw Noctilux zapłacimy około 60 000 zł! Bezpiecznie zatem przyjąć, że za zestaw na początek przyjdzie nam zapłacić około 300 zł.

Sprzęt ciemniowy: 0-300 zł

Fotografia analogowa ma największy sens kiedy sami wywołujemy film. Nie tylko pozwala nam to oszczędzić pieniądze, ale daje również pełną kontrolę nad efektem końcowym. Wbrew pozorom wywoływanie negatywu czarno-białego nie jest sztuką magiczną, wymagającą potężnej wiedzy tajemnej, by otrzymać zadowalające rezultaty (perfekcyjne już bardziej!). Kolor jest bardziej problematyczny, ale przy odrobienie samozaparcia i przygotowania również można wywołać go w łazience. Za cały potrzebny ekwipunek (w tym podstawowa chemia) zapłacimy około 300 złotych (jak nie mniej!). Kilka rzeczy ponadto mamy na pewno już w kuchni, a wiele sprzętów leży po piwnicach znajomych. Wystarczy popytać.

Skaner do negatywów: ok. 1000 zł

Tanie skanery przesuwowe nie pozwolą nawet w małym ułamku wyciągnąć pełni jakości z naszej kliszy. Za średniej jakości skaner płaski zapłacimy właśnie około 1000 zł. Króluje tutaj Epson V600 i V550 (pozwolą również na wygodne skanowanie średniego formatu). Najlepsze efekty uzyskalibyśmy na skanerze bębnowym, ale nie tylko są to duże i ciężkie maszyny, ale przede wszystkim bardzo drogie (kilka tysięcy dolarów za używany).

Odrobina matmy

Średnio wydaliśmy na wszystko 1600 zł. Mamy zatem pełnoklatkowy, a nawet lepszy, aparat. W swoich rozważaniach brałem pod uwagę tylko fotografię czarno-białą, ale do większości celów jest ona wystarczająca. A czy aby na pewno nie opłaca się brać cyfry?
Policzmy zatem:

Punkt wyjścia: Nikon D4s + Nikkor 50/1.8 + karta pamięci = 23 700 zł oraz Nikon D750 + Nikkor 24-120/4 G VR = 11 000 zł

Nasz sprzęt analogowy = 1600 zł

Koszt kliszy monochromatycznej + wywołanie samodzielne/ klisza kolorowa podstawowa + wywołanie w zakładzie = 14 zł + 3 zł / 10 zł + 7 zł (w rzeczywistości te wartości mogą być mniejsze)

23 700 zł - 1600 zł = 22 100 zł

lub

11 000 zł - 1600 zł = 9 400 zł

Ile klisz możemy za to kupić i wywołać?

22 100 zł / 17 zł = 1300

lub

9600 zł / 17 zł = 565 (w zaokrągleniu w górę)

Przyjmijmy, że optymistycznie robimy jedną kliszę tygodniowo. Przez ile lat będziemy robić zdjęcia, zanim wyrówna nam się koszt inwestycji analogowej z cyfrową? W roku mamy 52 tygodnie

1300 / 52 = 25 lat !

lub

565 / 52 =  prawie 11 lat!

A ile to zdjęć?

1300 * 36 = 46 800 - na standardy cyfrowe liczba ta nie powala, ale dla przeciętnego, myślącego fotoamatora jest to liczba, której może nie osiągnąć przez całe życie.

565 * 36 =  20 340 - wydaje się to mało, ale wbrew pozorom to dużo. Nawet bardzo dużo.

No i co? Rzeczywiście analog jest taki drogi, jak na mieście gadają?

Rych

niedziela, 21 grudnia 2014

6 powodów dlaczego amator nie potrzebuje aparatu cyfrowego

Technologia poszła do przodu. Aparaty cyfrowe oferują coraz lepszą jakość, a tradycyjna fotografia zniknęła na stałe z większości gospodarstw domowych. Fotografia cyfrowa jest szybsza, teoretycznie tańsza i bardziej odpowiednia dla przeciętnego Kowalskiego. W dużej mierze to prawda. Klisza stałą się domeną zatwardziałych tradycjonalistów, miłośników retro, artystów, hipsterów i paru innych.

Czy jednak oznacza to, że nawet świadomy amator powinien sięgnąć po lustrzankę cyfrową i dopiero po wielu latach doskonalenia sięgnąć po kliszaka, by wejść na wyższy poziom wtajemniczenia? No cóż. Czytajcie dalej.

Definicja

Wiele razy, gdy wychodziłem "na ulicę" podchodził do mnie ktoś zainteresowany moim sprzętem. Padały pytanie czy to na kliszę, a czy klisze jeszcze robią i można wywołać no i czemu nie cyfra. Naturalnie spokojnie, przyjaźnie i cierpliwie odpowiadałem na pytania i starałem się zachęcić do spróbowania. Zazwyczaj słyszałem odpowiedź w stylu: "Nie no. Ja to robię amatorsko. Nie, jak pan, zawodowo."
Zacznijmy od wyjaśnienia sobie jednej rzeczy. Co to znaczy profesjonalista? Słowo to może mieć dwa znaczenia. Po pierwsze będziemy przez profesjonalistę rozumieli osobę, która zarabia wykonując jakąś czynność. Po drugie, bardzo powszechnie, rozumiemy profesjonalistę, jako człowieka wykonującego jakąś czynność szczególnie dobrze. Teraz uwaga. Mówiąc o fotografach profesjonalnych znacznie częściej musimy używać pierwszego znaczenia tego słowa.

Profesjonalizm nie ma tutaj wiele wspólnego z jakością i artyzmem zdjęcia. O wiele częściej spotykani są w naszym życiu fotografowie będący bardziej rzemieślnikami niż artystami. Bo ciężko mówić o sztuce, gdy mówimy o zdjęciach do paszportu, czy kolejnym zdjęciu polityka otoczonego szwadronem mikrofonów w czasie konferencji, czy też setnym zdjęciu klasowym.

Amator zaś to po prostu osoba, która nie uzyskuje, lub uzyskuje niewielką część swoich dochodów z jakichś działań.

I tutaj w fotografii mówiąc o zawodostwie, mówimy zazwyczaj o czymś takim.

1. Amator nie musi robić 2354325643534 zdjęć dziennie

Wiele razy kiedy proponuje komuś zaprzyjaźnienie się z kliszą, słyszę ten argument. Mianowicie przy pomocy aparatu cyfrowego możemy mniejszym kosztem uzyskać większą ilość zdjęć. To prawda.
Problem jednak w tym, że wielu amatorów robi zdjęcia bezmyślnie. Znam mnóstwo osób, które posiadają lustrzankę cyfrową, a nie mają pojęcia o zależności między przesłoną, a głębią ostrości, czy też nie wiedzą co to znaczy ISO! Na wyjazdach tłuką chorą ilość zdjęć, z których tylko kilka nadaje się do pokazania, a reszta albo jest nudna, albo słaba technicznie, albo jest 350 powtórką ujęcia, bo przez przypadek aparat ustawiony był na tryb seryjny.

A profesjonalista? On musi. Bo jak wchodzi na konferencję to musi mieć sfotografowany każdy krok ministra, od chwili gdy ten wchodzi na sale, do momentu aż ją opuszcza. Bo będąc na ślubie musi mieć sfotografowany każdy krok nowożeńców i każdy gest księdza. On potem usiądzie i wybierze któreś zdjęcie, albo da kartę pamięci komuś, kto zrobi to za niego i wstawi do artykułu. Koniec

Amator jak pojedzie do Egiptu to niech wróci z 36 różnymi zdjęciami. Nie 150 zdjęć na plaży, gdzie na 30 leży na leżaku, na kolejnych siedzi, a na następnych bawi się piaskiem. Bo jedyne co z nimi zrobi, to wrzuci do folderu, na profil wrzuci 30, a po dwóch dniach zaginą gdzieś na dysku i najpewniej nigdy się do nich nie wróci.

Świadomy i myślący amator kupując używany aparat analogowy i rozsądnie dysponujący kliszą wychodzi na tym lepiej niż kupując podstawową lustrzankę cyfrową, bo zanim wypstryka jej koszt minie trochę czasu i nastanie chwila, gdy będzie ją można kupić za 1/3 ceny. Cyfra dla amatora=szybka strata pieniędzy.

2. Amator częściej potrzebuje jakości

Brzmi to dość dziwnie. Wręcz na odwrót i obrazoburczo. Taka jest jednak prawda.
Parę miesięcy temu Bart poprosił mnie bym zrobił zdjęciach w czasie obchodów rocznicy Powstawania Warszawskiego, gdzie był w poczcie sztandarowym NZS. Zgodziłem się i co zabrałem. Prakticę, Ricoha, wypożyczyłem średnioformatowego Hasseblada? Nie. Wziąłem mojego starego Nikona D40 z kitowym zoomem. Cyknąłem parę fotek. Nie obrabiałem ich, ani nic. Większość z nich przedstawiała po prostu członków NZS stojących w rzędzie na cemntarzu, skłądających kwiaty, czy będących w poczcie sztandarowym.

Aparat po prostu na dzisiejsze standardy słaby. Obiektyw też nie powalał. I co? Myślicie, że ktoś narzekał na słaby bokeh, niedopracowane kolory, czy coś? Nie. Najbardziej istotne było to, że przewodnicząca dostała te zdjęcia 10 minut po wyjściu z cmentarza. Jakbym zrobił je Hasselbladem używając slajdu i jeszcze użył małego otworu przesłony, to by się pewnie nie nadawały, bo tło by było rozmyte.

Ale spełniły swoje zadanie. Miały być dokumentacją pewnego wydarzenia i być ostre i wyraźne. Nie mieć rozmyte tło.

A amator? No on pewnie częściej będzie pokazywał swoje prace ludziom, którzy będą bardziej zainteresowani odwzorowaniem kolorów, jaki to ten bokeh jest i jak wygląda 100% przybliżenia, no i jak wygląda kompozycja i jak bardzo to zdjęcie się wyróżnia.

Bo nie oszukujmy się. Większość zdjęć "zawodowych" jest oklepana i taka ma być. Bo ile może być innowacyjności w zdjęciu do paszportu, do wizy? Niewiele. Oczywiście w fotografii ślubnej, czy nawet klasowej można zawsze zaprezentować coś innowacyjnego i odkrywczego. Ale na koniec i tak przy oglądaniu albumu przez Kasię i jej przyjaciółki istotne będzie, jaką to Kasia miała piękną suknie oraz, że ciocia Halina założyła ten tandetny kapelusz. Nie jak pięknie wyszedł Tri-X w Rodinalu.

3. Amator nie potrzebuje szybkości

Trochę już o tym wspominałem. Profesjonalista musi mieć zdjęcia szybko. Amator nie.

Zawodowiec musi uzyskać efekty swojej pracy, czyli zdjęcia, możliwie najszybciej. Bo gonią go terminy. Musi zaraz po konferencji odpalić laptopa i wysłać do redakcji zdjęcie ministra, by można było wstawić na portal post z wiadomością. Bo musi zaraz po weselu zająć się szykowaniem albumu i płytki, bo ma na to parę dni, a za tydzień kolejny ślub. Bo facet, który potrzebuje zdjęcia do paszportu siedzi na krześle i zaraz musi iść do urzędu.

A amator? Jest różnica czy zdjęcie trafi na grupę dziś czy jutro? Nie. Może je wstawić po tygodniu od jego zrobienia. Nie ma to znaczenia.

4. Amator musi myśleć

Generalnie nie musi. Musi to się człowiek urodzić i umrzeć. Dobrze by było jednak by coś co robimy w wolnym czasie prócz sprawiania przyjemności było również w jakiś sposób rozwijające.

A to znaczy, że profesjonalista nie musi się rozwijać? Musi! Jednak nie, aby rozwijać swoją artystyczną duszę, abstrakcyjne myślenie i tak dalej, a po to, by sprostać wymaganiom rynku. Wielu uczęszcza na kursy i warsztaty, by poznać nowe oprogramowanie, ale też po to, by powiesić sobie w zakładzie kolejny dyplom czy certyfikat. Klient wchodzi, patrzy na ścianę dyplomów i od razu chętniej wydaje pieniądze. Zysk.

Profesjonalista musi pracować szybko i wydajnie. Półautomatyczne tryby są dla niego dobre i korzystne. Miejscami nawet pełna automatyka. Dobry profesjonalista oczywiście zrobi dobre zdjęcia zwykłą Prakticą. Tyle, że będzie to dla niego niewygodne i mniej wydajne niż strzelanie z cyfrowego Nikona. Włoży w to więcej wysiłku, a efekt pieniężny będzie ten sam, a nawet może być stratny. Nie opłaca się zatem.

A amator musi myśleć. Musi myśleć jaką ma przesłonę, jaki czas, a jakie powinien ustawić. No i jaką czułość ma jego błona. Nie może być robotem.

A zawodowiec musi być zazwyczaj jak maszyna. W przeciwnym wypadku zarobi mniej.

5. Amator nie musi oszczędzać

Nie musi tak bardzo.
Tak wiem, że nie można być rozrzutnym i nie każdego stać na Leicę MP z Noctiluxem prosto z salonu. Mnie też nie tak by the way. I do tego codziennie karton Ilfordów na spacer.

Jednak dla amatora jakby nie patrzeć koszt jednostkowy zdjęcia jest mniej istotny niż dla zawodowca. Bo zawodowiec musi zarobić. Musi zamortyzować koszt sprzętu, opłacić wynajem itd. Musi też pozostać konkurencyjny.

Gdyby ktoś chciał w dzisiejszych czasach zarobić np. fotografując śluby, czy imprezy w sposób tradycyjny, to by musiało być drogo. Bardzo drogo. Bo mówiliśmy, że on będzie musiał tych zdjęć zrobić od groma. A to by kosztowało. Musiałby przecież zarobić. A Kasię nie interesuje czy jej zdjęcia ze ślubu są odbitkami na papierze barytowym. Prędzej, czy nie błyszczą się za mocno w świetle lampy, którą kupiła w zeszłym tygodniu. Profesjonalista-tradycjonalista nie utrzymałby się na rynku. Nie byłby konkurencyjny. Cyfra to dla niego czysty zysk.

6. Amator traci na zakupie cyfry

Amator traci, bo sprzęt zakupiony przez niego nie zarabia. Profesjonalista ma go wliczonego w koszty i po pewnym czasie zakup mu się zwróci. Robi zdjęcia i na nich zarabia.
Jeśli amator kupi sobie Nikona D4 nawet z jednym obiektywem to zapłaci sporo ponad 20 tysięcy złotych! Jeśli profesjonalista go zakupi, to mu się po pewnym czasie ten zakup zwróci. Amatorowi nie.

Amator może mieć lepszą jakość nawet od Nikona D4 za mniejsze pieniądze. Niech kupi Nikona F100 i podpiąć może ten sam obiektyw co do D4. Resztę przeznaczy na filmy. Zanim wypstryka równowartość ceny samego body D4 minie sporo czasu i będzie mógł go kupić za 1/10 wartości. Przy założeniu, że nie pstryka bezmyślnie. A kupując F100 ma wszystkie udogodnienia, które daje D4. A analoga można kupić i następnego dnia sprzedać po tej samej cenie lub wyższej. Nie ma straty.

No i to by było na tyle. Możecie się zgodzić z tym lub nie. Wasze prawo. Jednak po prostu pomyślcie. To się zawsze opłaca.

Rych

niedziela, 14 grudnia 2014

KONKURS!!! z nagrodami rzecz jasna!

No i udało się! Kolejny krok ku podbiciu internetu zrobiony! Nasz fanpage na Facebooku ma już 200 lajków! Nie byłoby to możliwe gdyby nie Wy :). Z tej okazji mamy dla Was konkurs!

A co trzeba zrobić? To proste!
  1.  Trzeba polubić (jeśli się jeszcze tego nie zrobiło) Nasz fanpage: https://www.facebook.com/isowielcerozne
  2. Udostępnić tego posta
  3. Odpowiedzieć poprawnie na pytanie konkursowe. Odpowiedzi udzielamy na adres e-mail bartirychzapraszaja@gmail.com
A teraz pytanie:

Jaki japoński fotograf znany jest z przedstawiania na swoich fotografiach Kinbaku (japońskiej sztuki krępowania)?

Oczywiście znany jest nie tylko z tego :). Podpowiedzią niech będzie, że przez ostatnie kilka tygodni można było podziwiać jego prace w Leica Gallery w Warszawie.

A co do wygrania? Aparat! Nie byle jaki! Smiena 8m załadowana rolką filmu!


Na odpowiedzi czekamy do 4 stycznia 2015. Potem wśród osób, które udzieliły poprawnej odpowiedzi wylosujemy zwycięzcę!

Zapraszamy!

Bart i Rych

piątek, 12 grudnia 2014

Fotopodróże: Kaszanka, tyle, że z owcy

Oj, jak patrzę na datę ostatniego napisanego przeze mnie posta to aż mi wstyd. Niestety, wiedziałem, że ten czas raczej będę spędzać na pisaniu pracy i siedzeniu w laboratorium, ale nareszcie udało się znaleźć chwilkę by coś napisać, więc już kończę z usprawiedliwianiem się. Ba! Udało się znaleźć czas by gdzieś pojechać (choć już dawno, bo w długi weekend z 11 listopada). A gdzie? No jak to? Który kraj jest na tyle kreatywny kulinarnie, by jego mieszkańcy wpadli na pomysł, że kaszankę można zrobić z baraniny? Szkocja!

No tak, ten wyjazd był w moich planach i nie tylko moich już od dłuższego czasu. Dokładniej to od jakichś dwóch lat, kiedy to mój dobry przyjaciel zapakował walizkę i poleciał zdobywać wyższe wykształcenie w Glasgow. Niewiele myśląc, razem z paroma jeszcze przyjaciółmi, zakupiłem bilet lotniczy i poleciałem.

Przyznam szczerze, że miałem tym razem ciężki orzech do zgryzienia jeśli chodzi o wybór sprzętu. Po pierwsze, leciałem razem z niefotografującymi kumplami, więc zabieranie "wolnego" aparatu nie wchodziło w grę. Istniała spora szansa, że będzie trzeba robić zdjęcia z lampą po nocy, a ponadto chciałem mieć możliwość zastosowania obiektywu o ogniskowej 35mm. Wybór padł na Prakticę MTL5b, Pentacona MC 50/1.8, Takumara MC 35/3.5 oraz lampę Ricoh XR Speedlite 240. Całośc wrzuciłem do zwykłej torby, odpowiednio zabezpieczyłem i dodałem parasolkę (w końcu to Wielka Brytania).

Mina mi szybko zrzedła gdy pierwszy raz przyłożyłem do oka aparat i odpaliłem światłomierz. Film 400 ISO okazał się być zbyt nieczuły na robienie zdjęć z ręki i musiałem szybko podjąć decyzję co robić. Tym sposobem zdecydowałem się na naświetlenie filmu jako 800 i późniejsze forsowanie go, licząc, że wszystko wyjdzie chociaż dobrze.

Mniejsza o pierwszy wieczór, który spędziliśmy na szukaniu monopolowego i degustowaniu whisky, piw i cydrów. Po nim nastał piękny dzień, który postanowiliśmy spędzić w stolicy Szkocji, czyli Edynburgu. Tam też dostaliśmy się pociągiem. Wpierw wybraliśmy się na zamek, a potem w dół, aż do jakiejś góry, na którą moi kumple musieli koniecznie wejść. Po drodze uwagę moją zwrócił niewielki, ukryty cmentarzyk. Lubię stare cmentarze, a ten okazał się wyjątkowy, gdyż na nim pochowany został Adam Smith - ojciec ekonomii. Odwiedzający rzucają na grób drobne monety, by tym samym zapewnić sobie pomyślność.
Kiedy słońce już zaszło, odwiedziliśmy jeszcze parę innych miejsc. Między innymi knajpę The Elephant House, gdzie J.K. Rowling miała wymyślić Harry'ego Pottera. Do samej knajpy nie weszliśmy, ze względu na tłum ludzi.
Opuszczamy cmentarz, gdzie pochowany jest Adam Smith

Mimo dużej czułości, musiałem użyć stosunkowo dużego otworu przesłony, co zaowocowało małą głębią ostrości, a Mati bardzo polubił swój portrecik.

Tak. To szkocki parlament

Edynburg pokazał nam również, że nie trzeba lecieć na drugi koniec świata, by spotkać się z prawdziwą egzotyką. Gdy weszliśmy do tawerny, przy głównej ulicy, chcąc zjeść w miarę smaczny posiłek i zapić go dobry szkockim piwkiem, było koło 15:50. Kelnerka oznajmiła nam, że musimy się pośpieszyć, bo kuchnię zamykają o 16 i potem nic nie zamówimy. No po prostu pięknie. Dobrze, że nie należymy do ludzi, którzy ślęczą nad kartą dań, niczym generał nad mapą przed decydującą bitwą, i szybko złożyliśmy zamówienie. Jeden z nas postanowił spróbować słynnego szkockiego Haggis. Dostał coś co wyglądało na szarą, rozmemłaną kaszanką, z dodatkiem pure ziemniaczanego i pure z rzepy. Do pełni szkockiej kuchni brakowało tylko fasoli.

Następny dzień jednak miał się okazać prawdziwą przygodą. Koło 8 rano zapakowaliśmy się do wynajętego Vauxhall'a Corsa'y (nie Opla, przypominam!) i wyruszyliśmy na Highlandy.

Jak widać na załączonym obrazku, nasze auto było czerwone

Pierwszym naszym przystankiem było Loch Lomond, choć dokładniej jego niewielki kawałek. Tam wybraliśmy się na krótki spacer, gdzie miałem okazję cyknąć parę fotek. Tego dnia używałem wyłącznie Takumara, gdyż zauważyłem, iż Pentacon zaczął mi nierówno przymykać przysłonę.


Mati okazał się być bardzo wdzięcznym modelem.


Nie mogliśmy jednak zbyt wiele czasu spędzić w tym urokliwym miejscu, gdyż chcieliśmy zobaczyć jeszcze parę innych miejsc. Skierowaliśmy się w stronę Fort Williams, a potem mieliśmy jechać dalej na północ. Po drodze zdecydowaliśmy się pojechać na Isle of Skye, ale do mostu łączącego ją z lądem było za daleko. Po szybkiej analizie mapy, zdecydowaliśmy się zaryzykować i pojechać do Mallaig, licząc na złapanie promu.
"Ustawiałbym czworoboki piechoty" - M.P

Brzeg Atlantyku w okolicach Mallaig. Na horyzoncie Isle of Skye
Koniec końców musieliśmy jednak obejść się smakiem, gdyż na prom spóźniliśmy się około 10 minut. Widok zachodu słońca nad Atlantykiem nam to jednak wynagrodził w stuprocentach!

A właśnie! Warto coś wspomnieć o jeździe autem. Jak wiadomo w Szkocji obowiązuje ruch lewostronny, dlatego osobówki mają kierownice po prawej stronie. Układ biegów jest taki sam jak w "normalnym wozie". Ja byłem jednym z trzech kierowców, choć najdłużej prowadził Mati - chwała mu za to! Wrażenia? Nic w sumie specjalnego. Wkurza to, że kierunkowskazy są pod tą samą ręką co dźwignia zmiany biegów i trzeba się skupić na odpowiednim ustawieniu auta na drodze, bo przyzwyczajeni do naszego układu mogą mieć tendencję do zjeżdżania na pobocze. Nie polecam! Zwłaszcza, jeśli każde najmniejsze zarysowanie może Was kosztować tysiąc funtów!

Ale to jak się okazało była jedyna opcja. Gdybyśmy zdecydowali się na jazdę pociągiem zobaczylibyśmy tylko Loch Lomond, a jak się miało okazać, najpiękniejsze miejsca wiedzieliśmy, gdy jechaliśmy autem, tudzież zatrzymywaliśmy się na przydrożnych parkingach by chwilę popatrzeć.

Ostatniego dnia zaś wyszliśmy na pożegnalne zakupy w centrum Glasgow, zobaczyliśmy Uniwersytet i wsiedliśmy w samolot, zostawiając za sobą Szkocję. Czy było warto? Jak najbardziej! Niespecjalną pogodę, drobne trudności fotograficzne i zmęczenie wynikające z intensywności wycieczki rekompensowało mi doborowe towarzystwo moich przyjaciół! A czy polecę Wam Szkocję? Całym sercem, ale pamiętajcie o jednym: Szkocja to piękny kraj. Do momentu, aż trzeba coś zjeść, pojechać autem, czy skorzystać z kibla!

Rych

środa, 24 września 2014

Szafowe Demony

Apage Satanas! Precz demonie, zrodzony w ogniach zakładów Krasnogorska! Nakazuję ci odejść i przestać nękać lud analogowy! Odejdź precz! Nie jesteś nam już potrzebny! Wracaj na dno ciocinej szafy, gdzie twoje miejsce! Wypędzam cię słowami mocy: Pentax, Nikon, Canon i Leica!

Dobra, zacząłem od gadania głupot i odprawiania jakichś dziwnych egzorcyzmów, nad bliżej nieokreślonym demonem. Demona zna jednak wielu. Ba! Wielu nim zdjęcia robi. Różne są jego formy i pełne imiona, ale wszystkie zwą się "Zenit".

No tak, Zenit. Sam od niego zaczynałem i również wyszedł z szafy. Nówka sztuka, w pudełku, w futerale z fajnym Heliosem 44m-4. Miałem szczęście. Wszystko w nim działało i działa, nigdy mi nie zerwał filmu, nic się nie zacięło. I oby tak dalej, choć klisza do niego wpadnie już od święta.

Mimo wielkiego sentymentu do tego aparatu, nigdy bym z czystym sumieniem nie polecił go osobie, która chciałaby rozpocząć przygodę z fotografią. Bo wiele jest takich, co rwą filmy, zacinają się i działąją "w kratkę". Mało czasów i dawno nie używane czułości na kole nastaw w GOST'ach.

A przestał on być prawdziwą alternatywą cenową dla zachodnich konstrukcji. Minęły czasy, kiedy Zenity były drogie, Praktici bardzo bardzo drogie, a Nikony poza zasięgiem, a mistyczna Leica warta więcej niż cały majątek rodziny do trzech pokoleń wstecz.

Najlepszy Zenit to darmowy Zenit, jednak niektórzy je kupują, ale za niewiele większe pieniądze (a czasem mniejsze!) możemy kupić już o wiele fajniejszą Prakticę, odrobinę większe Pentaxa, Ricoha tudzież Cosinę, a za cenę nowego, cyfrowego kompakta, możemy się rozejrzeć za analogowym Nikonem, czy Canonem. Cieszące jest też to, że za cenę nowej, podstawowej lustrzanki cyfrowej, możemy już nabyć drogą kupna... dalmierz z wymienną optyką (tylko już obiektywy to inna sprawa).

Czy zatem Zenit to śmieć i nie da się nim robić zdjęć? Nie! Na swoje czasy i warunki był bardzo dobrym aparatem, a na zachodzie stanowił swego rodzaju konkurencję cenową dla amatorów z mniejszym budżetem. Ponadto mocowanie m42 daje dostęp do wielu fajnych obiektywów, w niskich cenach. Da się nim robić ładne zdjęcia, jak każdym sprawnym aparatem!

Chodzi o co innego. Mianowicie, on łatwo zniechęca. Znałem ludzi, którzy na początek swojej analogowej przygody brali w łapki swoje Zenka. Na początku fajnie ładnie, że taki analogowy, mechaniczny i szał ciał! Przychodziło do odbioru odbitek i już uśmiech schodził, ale wszak początki zawsze są trudne. No ale potem jak dochodził problem wagi, braku ergonomii i braku wiedzy teoretycznej fotografującego to się robiło naprawdę niefajnie. Dziś paru ludzi zafascynowanych jeszcze nie tak dawno tym wytworem radzieckiej techniki jeśli robi zdjęcia to smartfonem, a stare aparaty kojarzą im się z brakiem no... wszystkiego dobrego. A może wystarczyłoby już chociaż tę nieszczęsną Prakticę? Może.

Bo to niestety tak jest. Tak było z moją osobą. Najpierw był Zenit i było git. Potem Practika - no, to już poważny sprzęt! Jak wsiadłem w Ricoha bagnetowego i poczułem jak to chodzi, to jedyne co powiedziałem to "przez tyle czasu byłem głupi". W tamtej chwili poprzysiągłem sobie, że nie wezmę do ręki Leici, póki nie będę w stanie jej kupić, by poczuwszy działanie jej mechanizmów nie przejść załamania nerwowego, ewentualnie nie pobiec sprzedać nerki na czarnym rynku.

Ale coś na koniec powiem. Polecę Zenita. Komuś kto już analogiem zdjęcia robi jakiś czas. Bo się nie zniechęci do analogów jako takich, a może pewna toporność i siermiężność radzieckiej fototechniki mu przypadnie do gustu. W końcu są ludzie, którzy kochają Fiata 126p, czyż nie ;)?

Rych

wtorek, 26 sierpnia 2014

Klasyczne połączenie

Każda dziedzina życia ma swoje "szlagiery". Jeśli spojrzymy na motoryzację, to ujrzymy linię nadwozia Porsche 911, gdy na lutnictwo, to przed oczami stanie nam Fender Stratocaster. Kiedy zaś zejdziemy na temat fotografii analogowej, pomyślimy o Leice serii M.
Nie będę jednak mówił o jednym z najdroższych znanych mi aparatów, a o czymś tańszym, ale niezwykle istotnym dla końcowego rezultatu. Opowiem o połączeniu film + wywoływacz, a na warsztat wziąłem... nieśmiertelnego Kodaka 400TX (popularnego Tri-X'a) + idiotoodpornego Kodaka D-76 (w rozcieńczeniu 1+3).
Mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że po jednej rolce to można mieć g..., a nie opinię na temat filmu i trzymając się tego stwierdzenia, jak nagrzany slick suchego asfaltu, werdyktu ostatecznego wydawać nie będę, ale o paru spostrzeżeniach nie zapomnę.
Na test wybrałem dość standardowy zestaw, a mianowicie Pentaxa SP1000 i dwa Pentacony - 50/1.8 oraz 135/2.8. Całość spoczęła sobie wygodnie w torbie, zaś ja, zapakowawszy się do swego automobila, wyruszyłem w stronę Starego Miasta.
Jeśli czegoś nie lubię, to stania na światłach, w imię przejechania jednego czy dwóch kilometrów mniej, dlatego staram się w miarę możliwości jeździć "szybszymi" trasami. Inna sprawa, że parkując w okolicach Bednarskiej, tak czy owak jadę Wisłostradą.
Mój plan obfotografowania starówki uległ jednak zmianie, po tym jak przejeżdżając przez Plac Wilsona, zauważyłem stojącą w bramie Parku Żeromskiego powstańczą barykadę i kręcących się przy niej "powstańców".
Jak się chwilę później okazało, Grupa Historyczna "Zgrupowanie Radosław" zorganizowała dioramę historyczną, połączoną z grą terenową, gdzie w różnych punktach na terenie parku przedstawione zostały typowe miejsca Powstania. No ale gra. W grze chodziło o to, by zdobyć pieczątki (przybijane na każdym punkcie), a po zebraniu wszystkich czekała nagroda w postaci biało-czerwonej opaski na rękę i metalowego orzełka. Nie ma jednak nic za darmo! Pieczątki dostawało się po wykonaniu zadania. I tak w kuchni musiałem obrać ziemniaka, w rusznikarni nazwać poszczególne elementy uzbrojenia, na kwaterze zaśpiewać powstańczą piosenkę, zaś w kaplicy przeczytać fragment Nowego Testamentu po łacinie.
Sama diorama była naprawdę fajnie zorganizowana i przyznam, że takie akcje bardzo mnie cieszą. W końcu ruszyłem dalej, by pokręcić się po Starym Mieście. Mając jednak dość tłumu ludzi (dawno takiego tam nie widziałem!), pojechałem zrobić parę zdjęć na Wojskowych Powązkach (zostając w klimacie Powstania).
Dnia następnego zaś, w godzinach wieczornych, załadowałem koreks i zalałem go wspomnianym wyżej wywoływaczem. Potem klasyka (mieszanie pierwsze 30 sekund pierwszej minuty, potem 10 pierwszych sekund każdej kolejnej).
Wstępna ocena negatywu dała raczej pozytywne odczucia. Koszmarem zaś okazało się skanowanie, bo... film po suszeniu zrobił się w łódeczkę, stąd na jednej klatce wyszły mi pierścienie Newtona. Do tej pory nie zdarzyło mi się coś takiego, a parę różnych rolek już wołałem.
No, trochę się rozgadałem. Poniżej kilka ujęć.
Obrałem ziemniaka!
W postańczej poczcie zostawiłem list dla Barta. Odebrał go parę godzinę później, samemu odwiedzając dioramę.
Stos nagród czekających na uczestników :)
Panda na rolkach. W sumie ma to sens

Na kwaterze, przed szpitalem (gdzie rzeczywiście w czasie Powstania był szpital), trzeba było zaśpiewać.
Ja poprosiłem o akompaniament do piosenki "Moja mała dziewczynko z AK"
Groby wcześniejsze, ale i tak widok przejmujący.
Tego pana fotografuję zawsze, jak mam okazję.
Warto jakieś podsumowanie zrobić. Film zasłużył na dalsze testy i przypadł mi do gustu. Na pierwszy rzut oka daje efekt trochę pomiędzy Ilfordem Pan'em 400, a Ilfordem HP5 Plus. Przyznam, że trochę się obawiałem tej klasycznej emulsji, gdyż wspominano, że jest ona bardzo czuła na sposób mieszania koreksem (bardziej niż Ilfordy). Koniec końców zaryzykowałem i nie żałuję. Jak tylko wyląduję w "Stodole", to zakupię ze dwie rolki. Tak na wszelki wypadek ;).

Rych

środa, 13 sierpnia 2014

Z analogiem pod ręką: Gaz do dechy!

O fotografii mogę mówić dużo i długo. O sporcie samochodowym, który gościł w moim domu od lat mych najmłodszych, mogę mówić bez końca. Tym razem fotografia nie będzie tematem głównym, ale stanie się mi niezwykle pomocnym narzędziem.
W gorący sierpniowy weekend, gdy większość mieszkańców naszego pięknego kraju zdychała z gorąca, ja, niczym rasowy masochista, spędzałem czas jeżdżąc w kółko, nieklimatyzowanym małym fiatem, w ubranku, w którym przeciętny narciarz zgrzałby się niemiłosiernie, po torze w podpoznańskim Przeźmierowie.
Od razu mówię, że nie byłem na rajdach (jak bym nawet kierowcą rajdowym był, to mógłbym conajwyżej na rajdzie być, a nie kilku na raz ;)), lecz na WYŚCIGACH. Ludzie kochani! Przepraszam, że krzyczę, ale szewskiej pasji dostaję, gdy ktoś myli rajdy z wyścigami. Równie dobrze można pomylić siatkówkę z koszykówką, bo mówimy o tego samego rodzaju podobieństwie. WYŚCIGI są na TORZE i jedzie KIEROWCA. RAJDY są na ODCINKACH SPECJALNYCH i jedzie KIEROWCA i PILOT.
Jak mówię, wybaczcie mi mą złość, ale te dwie rzeczy nie są sobie równe. Weekend ten był bardzo wyjątkowy, bo prócz WSMP, WPP i KLR, można było zobaczyć naprawdę fajne sprzęty, które kiedyś ścigały się po naszej stronie żelaznej kurtyny. I to jakie! Łady, Skodę i... bolidy wyścigowe Formuły Estonia, które to jechały w serii HAIGO.
Zawody tych bolidów, w czasach tej tak zwanej komuny, rozgrywane były w formie mistrzostw krajowych i międzynarodowych dla KDL. Po upadku socjalizmu, pojazdy te musiały ustąpić dużo mocniejszym konstrukcjom zachodnim, albo przejść gruntowne remonty, zamieniając silniki Łady i skrzynie od Zaporożca, na nowocześniejsze.
Przez wiele lat auta te gnuśniały w garażach, aż mądrzy Niemcy wpadli na pomysł, aby te bolidy znów jeździły, ku uciesze zawodników i kibiców. Wiele aut opuściło nasz kraj. Na szczęście nie wszystkie, a zwłaszcza polskie Promoty (budowane w Warszawie na ulicy Kickiego), zaś zawody Formuły Historycznej rozgrywane są w ramach WPP.
Najbardziej radosnym widokiem było "stadtko" Fiatów 126p, których klasa została reaktywowana z inicjatywy Cristophe'a Carion'a, ścigającego się ponad 10 lat temu Maluchem w ramach niemieckiego Abarth Coppa Mille, nie mogącego znieść, że w kraju, zmotoryzowanyn dzięki temu autku, przez ostatnie kilkanaście lat nie było miejsca w sporcie wyścigowym.
Trochę pewnie to wszystko dość mocno skomplikowane, ale staram się streszczać w miarę możliwości, byście nie usnęli na klawiaturach, bo to niezbyt dobre dla kręgosłupów.
AAA! Zapomniałbym na śmierć! Foty cykałem nowozakupioną Prakticą MTL 5B, z ukochanym Pentaconem MC 50/1.8 i na filmie Fomapan 400, który to strasznie smutno spoglądał na mnie z lodówki. Wymoczyłem go w D-76 1+3 i skanowałem na Epsonie V600. Na tym też polegał cały pic! W końcu przyjechały auta z NRD, to i wypadało im cyknąć kilka fotek odpowiednim aparatem ;). Tylko filmu ORWO już nie produkują :(.
Biegi Małe Fiaty, jechały razem z HAIGO Tourenwagen, więc trzeba było uważać na mocniejsze konstrukcje. O samym przebiegu zawodów mówić nie będę. Za to poniżej pokazuję kilka fotek :).
Zawodnicy HAIGO czekający na rozpoczęcie kwalifikacji

Dobry gaźnik nie jest zły, ale lepiej mieć dwa. Na drugim planie Estończyk Jaak Kuul w samochodzie Estonia 21.

Andrzej Wojciechowski przed kwalifikacjami

Może niepozorne, ale naprawdę szybkie sprzęty

Ta Łada ma naprawdę niewiele wspólnego ze swoim seryjnym odpowiednikiem

Park Zamknięty obowiązuje po wyścigach i kwalifikacjach, gdzie auta czekają do czasu zatwierdzenia wyników i rozpatrzenia ewentualnych protestów. W czasie trwania Parku nie można nic robić przy aucie.

Maluchy gotowe do startu

Stanowisko serwisowe zespołu BanyMotorsport. Kolejno widać 126p Mirosława Janduły, A-grupowe Seicento Sporting Karola Wyki i Alfę Romeo 156 Piotra Banego, jadącą w klasie OPEN do 2000 ccm. Rozstawiając się obok nich nie możemy liczyć na spokojny sen, bo tutaj ruda zawsze tańczy jak szalona ;)

Auto Christophe'a. Czas 2:04.176 to dla Malucha kosmos!

Podobno konkurencja nie śpi. No, czasem utnie drzemkę.

Jeśli mamy zamiar robić zdjęcia w czasie trwania wyścigu, to bez długiego teleobiektywu i akredytacji nie mamy co podchodzić do tematu, bo skończymy robiąc zdjęcia zza siatki. Na zdjęciu wyścig BMW IS CUP

Ratownicy czekający w pogotowiu. Pojawienie się ich na torze nie oznacza nic dobrego. Całe szczęście, interwencje medyczne są bardzo rzadkie, bo auto są bardzo dobrze zabezpieczone. To zdjęcie jako jedyne zrobiłem Pentaconem MC 29/2,8
Generalnie staram się nie zabierać nieprzetestowanego sprzętu na wyjazdy, ale wiedząc, że przyjadą Sportfreundy z DDR, nie mogłem się powstrzymać przed zabraniem Praktici, która wzbudziła wiele uśmiechu na ich twarzach. Fomapan 400 nie przypadł mi jednak do gustu i na pewno w tej chwili nie będę robił na nim zdjęć, ale może w przyszłości znajdę dla niego zastosowanie.
A Was zapraszam do Poznania. Jest na co popatrzeć - pełna gama aut od Fiata 126p do Porsche GT3. Nie myślcie za długo, tylko przyjeżdżajcie. Nie pożałujecie.

Rych

sobota, 9 sierpnia 2014

Fotopodróże #2- Praga według Barta

No i niestety stało się- wróciłem z Pragi. O ile zwykle taka informacja może cieszyć gdy mowa o nie tak znowu oczywistym powrocie z naszej warszawskiej Pragi, gdzie jak wiadomo do codzienności należą patrole Rycerzy Ortalionu, to mi jednakże jest smutno, ponieważ mowa tu o Pradze czeskiej którą pokochałem całym swoim sercem.
Jak tu nie pokochać miasta tak pięknego, tak przyjaznego i co dla studenta tak ważne- tak taniego? Gdzie w cieniu starych kamienic za psie pieniądze człowiek napije się wyśmienitego piwa i zje legendarnego smażonego sera? No ale blog jest niby fotograficzny, więc wspomnę może coś niecoś o moim sprzęcie. Na ulice Pragi ruszyłem uzbrojony w moją niezawodną Prakticę MTL 5B z Heliosem 50/1.8, Arsatem 80-200/4,5 i Zeissem Flektagon 20/2.8. Za amunicję służyły mi Ilfordy PAN 400 i 100, a gdybym miałem ochotę na kolor- Fuji Superia 200. Postaram się w miarę możliwości nie dublować kadrów Rycha :)
Hradczany i most Karola w piękny słoneczny dzień. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 400
Miasto to urzekło mnie swoją urodą i klimatem kompletnego luzu. Ludzie chodzą po ulicach jak chcą, światła dla pieszych są umowne, nikt się nigdzie nie spieszy ani nikogo nie popędza. W słoneczną pogodę można naprawdę poczuć tą aurę spokoju i z tym większą lubością zanurzyć się klimatyczne kręte uliczki. Jak Rychu wspomniał we wcześniejszym poście naszym głównym rewirem działań była starówka, nowe miasto, Hradczany i Józefów.
Ratusz starego miasta. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 100
Użyj miasta by robić zdjęcia miastu :) Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 400
Symetria Wełtawy. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 100
Przyznać muszę że Praga jest przede wszystkim miastem niesamowicie ciekawym. Człowiek nigdy nie wie co znajdzie za rogiem, a czasem wystarczy po prostu skierować swój wzrok w górę by zobaczyć coś niezwykłego.
Taka tam zwyczajna praska lampa. Praktica MTL 5B, Arsat 80-200/4.5, Fuji Superia 200
Zapomnijcie o wrocławskich krasnoludkach. Tu postacie z brązu zwisają z okien. Praktica MTL 5B, Arsat 80-200/4.5, Fuji Superia 200
Wszędzie jeździ pełno starych samochodów którymi można wybrać się na wycieczkę po Pradze za stosowną opłatą. Zdjęcie zrobione na szybko, bez ustawiania czegokolwiek. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Fuji Superia 200
Stolica Czech ma swój własny charakter. Ciągle się tu coś dzieje, wszędzie pełno wspomnianych przez Rycha performerów. Zawsze jest na czym zawiesić swoje ciekawskie patrzały, nawet gdy brak wkoło ludzi to zawsze znajdzie się jakaś dziwna rzeźba Davida Černý'ego czy inne dziwadło. 
Św. Wacław na koniu dłuta Davida Černý'ego. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 400
Viking metal na placu Wacława. Praktica MTL 5B, Arsat 80-200/4.5, Iflord PAN 400
Naprawdę fajnie grał. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Fuji Superia 200
Praktica MTL 5B, Arsat 80-200/4.5, Ilford PAN 400
Tak się reklamowała opera Mozarta na ulicach starego miasta. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Fuji Superia 200
Rekin na rikszy. Bo tak. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 100
Byliśmy turystami, więc chcąc nie chcąc czuliśmy się niejako zobligowani do udania się w typowe turystyczne miejsca w których każdy z naszej kompanii już był niejednokrotnie. No cóż, mus to mus, takie życie turysty że musi odwiedzać takie miejsca. W Paryżu Eiffel, w Londynie Big Ben, a w Pradze Hradczany i rynek starego miasta. 
Klasztor św. Wita. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 400

Jest klimat. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 400

Okno na Pragę w pałacu Rosenbergów. Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Fuji Superia 200 
Jan Hus w odsłonie dziennej wygląda całkiem zwyczajnie. Praktica MTL 5B, Arsat 80-200/4.5, Fuji Superia 200

Za to w nocy zamienia się w kosmitę. Praktica MTL 5B +  Metz CR-1, Helios 50/1.8, Ilford PAN 400 
Wyszehradu nie polecamy, nie ma tam praktycznie nic poza murami fortu z XVIII wieku zamienionego na park i starego cmentarza. Ten drugi bądź co bądź urokliwy, jednak według mnie nasze Powązki są o wiele ładniejsze. 


Praktica MTL 5B, Zeiss 20/2.8, Ilford PAN 400
Bogiem a prawdą muszę powiedzieć, że Praga urzekła mnie tak bardzo przede wszystkim ze względu na towarzystwo starych dobrych kompanów w postaci Rycha i Miśkina, z którymi obowiązkowo zwiedziliśmy wszystkie bary w okolicy :). 
Rychu jak zwykle z twarzą wiecznie przyklejoną do apratu. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 400

Zdjęcie oka Rycha robione przez 3 obiektywy. Praktica MTL 5B, szkło Rycha (chyba 50/1.8), w ręce Helios 50/1.8, Ilford PAN 400

Barowa inwencja z filtrem którego nazwy zapomniałem. Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 400

Wszędzie tego pełno, taka Praga w pigułce :) Praktica MTL 5B, Helios 50/1.8, Ilford PAN 400
Rychu pewnie Wam wspominał coś o Polskim Busie którym mieliśmy wątpliwą przyjemność wracać. Nie polecam, pierwszy raz w życiu dostałem ataku klaustrofobii gdy kierowca wyłączył klimatyzację w nocy. Budzę się zlany potem, z czyimś rozłożonym siedzeniem w moim podbródku, ściśnięty przez chłopaków z prawa i lewa. Uczucie bycia zamkniętym w trumnie dopełniały zupełne ciemności. Nie polecam, zdecydowanie nie.
Nie mniej jednak Praga stała się moim drugim ukochanym miastem, zaraz po Warszawie. Jest przepiękna, tania, wesoła, ciekawa, a wieczorami na pozytywny sposób nieprzewidywalna. Gorąco polecam.

Bart