poniedziałek, 9 listopada 2015

Rok z M4, czyli czego nauczyła mnie Leica

No i minął rok (po prawdzie minie dopiero 17-tego, ale już się nie rozdrabniajmy). Rok nie byle jaki, bo prawie równo rok temu, jak to ja, pojechałem kupić aparat. Niby nic u mnie nadzwyczajnego (spytajcie kogokolwiek, kto się o któryś prawie u mnie potknął). Chodziło jednak o nie byle jakie aparat. Miałem właśnie kupić moją pierwszą Leicę M! Wsiadłem w samochód i pojechałem we wcześniej nieodwiedzane rejony Warszawy, aby spotkać się ze sprzedawcą.

Jakby wczoraj wyjechała z fabryki
O bogowie! Ile czasu ja się biłem z myślami zanim dokonałem zakupu. Ile czasu spędziłem na przeszukiwaniu internetu, ile razy zmieniałem zdaniem (M2, czy M4, a może jednak Bessa R2), maili napisanych do sprzedawców w USA, Japonii i Holandii. Koniec końców kupiłem jednak piękną M4 z 1966 z Summicronem 50mm typu collapsible.

Typowy Patryk na ulicy. Strzelone przez Barta
Rok nie wyrok. Minął szybko. Był jednak niezwykle owocny. Nowy aparat, choć nie nie przerobiłem nim jakiejś zawrotnej liczby rolek, nauczył mnie wiele. Naprawdę wiele.

Światło, światłomierzenie, a może to olać i pojechać w Bieszczady?

No właśnie, lekcja numer jeden. Przyznam szczerze, że na początku byłem trochę zdenerwowany. Żadna z Leiec, z których wybierałem, nie miała wbudowanego światłomierza. Innymi słowy musiałem zainwestować, albo w światłomierz zewnętrzny, albo nauczyć się radzić bez niego.

Sporo czasu poświęciłem nauce teorii pomiaru. Różnic między pomiarem padającego i odbitego (i było to zanim w ogóle kupiłem aparat!) oraz rozbieraniu na czynniki pierwsze zasady Sunny 16 i przypomnieniu sobie z podstawówki jak się dzieliło przez dwa.

Tak prawdę mówiąc w 98% wystarczy ta tabelka. Ze specyfikacji Kodak Tri-X

Po paru miesiącach kupiłem sobie Sekonica L-308. Korzystam z niego na co dzień praktycznie tylko do kalibrowania sobie Sunny 16.

I wiecie co? To wszystko bardzo mi pomogło. Przestałem być niewolnikiem migających lampek i suwających się wskazówek. Dalej z nich korzystam, ale nauczyłem się czasem ufać bardziej sobie niż im.

Co więcej dowiedziałem się jednej rzeczy. Nie naświetlenie samo w sobie zdjęcie czyni. Innymi słowy, nawet jeśli zdarza mi się nie trafić w punkt z parametrami, to i tak dobry kadr to uratuje. Nie bez powodu dawni fotoreporterzy zwykli mawiać "f8 and be there".

35 mm - your best friend

Po jakimś czasie dokupiłem sobie do zestawu obiektyw, o którym myślałem od początku rozważań, czyli Voigtlandera Color Skopara 35/2.5. Obiektyw przez wielu chwalony i kupowany przez poczatkujących Leicowców ze względu na relatywnie niską cenę. O ile Summicron jest obiektywem świetnym, o tyle Voigtlander jest o wiele wygodniejszy w obsłudze (no jest nowszy o jakieś 50 parę lat). Od czasu zakupu używam prawie wyłącznie jego.

Wygląda ma ogromny, ale to tylko złudzenie. W rzeczywistości to chyba najmniejszy obiektyw w tym systemie.
Nie zawsze podchodzę dość blisko. Czasem zdarza mi się dostać też od kogoś opieprz. Mimo to, pokochałem tą ogniskową. Uważam ją teraz za o wiele bardziej uniwersalną i użyteczną w codziennej fotografii od 50-tki.

W tym roku do Pragi nie brałem żadnej nifty-fity. Tylko CS-a i Olympusa XA, jako zaposowy aparat. Zrobiłem więcej fajnych zdjęć, a sam proces twórczy był o wiele przyjemniejszy.

Be quick or be dead

No własnie to kolejna rzecz, której musiałem się nauczyć. Po pierwsze Voigtlander ze względu na swoją konstrukcję i większe DOF dawał mi możliwość ostrzenia strefowego. Ponadto umiejętność określania parametrów ekspozycji pozwalała mi ustawić parametry zanim przyłożyłem aparat do oka. To wszystko w pewnych warunkach pozwala mi być szybszym od aparatu z auto i autofocusem.

Muszę przestać tak krzywić twarz. Bart all rights reserved
Nie targaj pan tyle!

Kolejna nauka - oduczylem się nosić trzy tony sprzętu. Aparat, torba, obiektyw, filmy plus ewentualnie nie światłomierz. Nie jak kiedyś 2 body, trzy słoiki i płacz, że mi się do torby czwarty nie zmieścił i strach, że nie wziąłem statywu. Serio, im mniej przy sobie targam, tym mniej się przejmuje, że nie wykorzystuję sprzetu, a więcej tworzę, więcej myślę. Wyszło to na dobre moim plecom, moim zdjęciu i mojemu samopoczuciu. Zaprawdę powiadam Wam - less is more.

Święty spokój oraz "tak, jestem uzależniony"

Leica okazała się być również wspaniałym lekiem na GAS (nie, nie chodzi o jakieś przewlekłe problemy jelitowe), czyli Gear Acquisition Syndrome. Straszna choroba. Bardzo ciężko się z niej wyleczyć. Objawia się ciągłą potrzebą dokupowania sprzętu. A to obiektyw, a to jakaś pierdółka, a to Smienka, a to nowe body na m42. Godziny spędzone na dEvilBay, Alledrogo, forach internetowych i innych takich. Ciągłe zastanawianie czy Nikon F2 czy Canon F1, a może Canonet.

Leica mnie wyleczyła z tego szybko i ostudziła moje kolekcjonerskie zapędy. Na dobrą sprawę zyskałem aparat wszechstronny i najlepszy w swojej klasie i do fotografii jaką uprawiam. Nie było sensu już się rozdrabniać.
Nie mogłem się powstrzymać przed kupnem tej Yashici, ale Leica i tak bliżej serca. By Bart
Dalej zdarza mi się coś kupić. Czasem nie mogę przejść obojętnie koło okazji. Jestem jednak znacznie bardziej wybiórczy i trzy razy zastanowię się, czy naprawdę tego chcę i czy potrzebuję.

Leica dała mi spokój. Przestałem się martwić optyką, stanem technicznym, czy też tym, że coś mi wysiądzie i nie będzie się dało tego naprawić (odpukać!). Dała też jednak nowe wymagania. Nie mam już wymówek. Nigdy mieć ich nie można, ale z tym aparatem to już w ogóle.

Słowo na koniec

Tego wszystkiego mógł mnie nauczyć każdy inny aparat. Nikon F2, Canonet QL17, Praktica L, czy mój stary dobry Pentax SP1000. Zrobiła to jednak Leica M4.


Zapytacie mnie zatem czy nie żałuję zakupu. Odpowiem Wam: tak. Żałuję, że nie dokonałem go wcześniej.

Rych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz